MÓJ DZIADEK JWG

Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Maurycek z garstką rycerzy,
Dziadek pod miastem zatknął sztandary,
Jutro do szturmu uderzy.



JWG w swoim gabinecie, Warszawa połowa lat 90. foto Jacek Marczuk

Dear PINK’s

Święta Bożego Narodzenia to przede wszystkim czas rodzinny. Ponieważ minęło w tym roku 10 lat odkąd Mój Ukochany Dziadek JWG nie siada już do wigilijnego stołu pozwalam sobie opublikować tu nieco zredagowany tekst mojego wystąpienia na poświęconej mu XXVI Sesji Varsavianistycznej jaka odbyła się dnia 6 października bieżącego roku w Bibliotece Publicznej m. st. Warszawy na Koszykowej. Sesji towarzyszyła wystawa bibliofilska, którą przygotowaliśmy wspólnie z Panią Małgorzatą Lewandowską i Panem Romanem Nowoszewskim.

Mój Dziadek JWG

JWG jest dla mnie postacią szczególną. Absolutnie nie da się tego doświadczenia zamknąć w formule miłego dziadka, którego odwiedza się w niedzielę a po obiedzie przy herbacie i ciastkach wysłuchuje się uroczych historii z przeszłości. Mój ojciec Roger odumarł mnie bardzo wcześnie i mimo, iż miałem super kochającą i mądrą mamę, której strasznie wiele zawdzięczam i dwie, zupełnie różne, a niezwykle charakterne babcie, to jednak jako malutki chłopaczek w naturalny sposób grawitowałem w kierunku człowieka, który, używając twardej psychologicznej terminologii, mógł spełnić rolę figury ojcowskiej, a nazywając rzecz po prostu był kimś bliskim kto doskonale rozumiał różnego rodzaju chłopięce fascynacje i fantazje.

Pierwszych 6 lat życia spędziłem mieszkając razem z dziadkami i mamą w ich żoliborskim mieszkaniu na Krasińskiego, a aż do śmierci JWG, jeżeli tylko byłem w Warszawie odwiedzałem je codziennie. 
Dzieciństwo spędziłem w bibliotece, i biblioteka pozostaje dla mnie, jak określili by to przyrodnicy, siedliskiem naturalnym. Horyzont moich najwcześniejszych wspomnień wyznaczają półki z książkami. Gdzie nie skieruję wzroku widzę ściany pełne książek, wypełniają one przestrzeń od podłogi do sufitu, panoszą się po całym domu, gnieżdżą w szafach a nawet w skrzyni pod kuchennym stołem. Jest to pejzaż tak dalece mi bliski, że do tej pory podróżując po świecie, również gdy znajduję się w radykalnie egzotycznych realiach, kiedy chcę uciec na chwilę od zgiełku czy nadmiernej intensywności, szukam schronienia w antykwariacie. Nawet jeżeli jest to kraj, którego język jest mi obcy potrafię przecież rozpoznać nazwiska autorów, tytuły książek, a nawet jeżeli ten poziom obcowania z nimi jest mi niedostępny z racji na odmienność alfabetu, to same rytmy stojących na półkach tomów i specyficzny zapach bibliotecznego kurzu przynoszą mi swego rodzaju błogie ukojenie. W domu Dziadka książki były ustawione w dwóch rzędach co też dawało mi jako dziecku szczególne poczucie nieskończoności tej „borgesowskiej” biblioteki,  tym bardziej, że nie rozróżniałem jeszcze wtedy pozycji naukowych i fikcji – każda książka, czy to czytana mi przez dziadka, czy mamę, czy też samodzielnie, była dla mnie przygodą, w związku z tym te dziesięć tysięcy tomów jakie mnie otaczało implikowało dziesięć tysięcy przygód. Tu zaczyna się moje spotkanie ze szkatułkową strukturą świata co stanowi dla mnie doświadczenie absolutnie fundamentalne. Znad tej piramidy książek spoglądał na mnie poeta, którego potrafiłem zidentyfikować zanim jeszcze nauczyłem mówić. Na pytanie „gdzie jest pan Norwid?”, które dziadek regularnie zadawał mi kiedy miał gości, wyciągałem paluszek i pokazywałem przyszpilony do regału portret siwowłosego starca.

Pozostawmy jednak, o ile to możliwe, na chwilę świat książek i literatury, chciałbym przez moment skupić się na Dziadku w pre-książkowej funkcji ojca, najbliższego przyjaciela, towarzysza zabaw. Spędzaliśmy razem bardzo dużo czasu. Dziadek budował że mną „bazy” – przykrywaliśmy stół kocem obstawialiśmy go fotelami i ostrzeliwaliśmy się tam, raz jako kowboje przeciwko galopującym ku nam rozszalałym indiańcom, innym razem jako Apacze przeciwko wrażej kawalerii. W przerwach bitewnych przeglądaliśmy komiksy o poruczniku Blueberry i delektowaliśmy się eukaliptusowymi cukierkami z Pewexu.  Budowaliśmy na stole w „dużym pokoju” zamki i miasta z najprostszych drewnianych klocków, sklejaliśmy NRD-owskie modele samolotów, dokonywaliśmy eksperymentów alchemicznych. Mamy na swoim koncie, legendarny w naszej rodzinie, epizod z zakupionym w Składnicy Harcerskiej, Małym Chemikiem, kiedy to, ku wielkiemu niezadowoleniu babci Murki, wypaliliśmy we wspomnianym stole, przy pomocy jakiejś wyprodukowanej przez nas piorunującej mieszanki, dziurę głęboką na dobre pół centymetra.

Jak wiadomo JWG zasadniczo zbierał książki, a interesowały go one bardziej ze względu na ich treść czy historię niż formę, chociaż bibliofilskie przyjemności i piękne oprawy też nie były czymś czym by gardził. Tylko bliscy przyjaciele mogli jednak odnotować fakt, że w jego bezpośrednim otoczeniu mimo iż de facto zdominowanym przez książki nie brakowało też „drobiażdżków”. Wspólne buszowanie po „Szuflandii” i oglądanie rożnego rodzaju skarbów jakie do niej trafiły było jednym z moich ulubionych zajęć. Bibeloty, przedmioty znaczące (jak atrybuowana Tadeuszowi Kościuszce pieczątka) koegzystowały tam na równych prawach z kasztanem podniesionym jesienią w parkowej alei, zabawnie wygiętym spinaczem czy samotnym guzikiem z masy perłowej. To były moje „sklepy cynamonowe” i to doświadczenie stanowiło na pewno podwaliny dla mojego późniejszego kolekcjonerskiego fetyszyzmu. Drobiazgi – bibeloty, figurki, pamiątki kupowane w czasie wakacji w Zakopanem czy Ustce znajdowały również swoje miejsce w bibliotece. Dziadek miał zwyczaj wpychać dwie książki w głąb półki tworząc rodzaj niszy, którą następnie anektowała i zamieszkiwała jakaś dziwna czy zabawna postać – drewniany Kot Napoleon o pogiętych drucianych wąsach czy urocza japońska lolitka z PVC. Zależałoby mi żeby w Muzeum Literatury, do którego, jeszcze za życia JWG, przekazaliśmy kilkaset książek i gdzie ma on swoją specjalną przeszkloną szafę pojawiło się jakieś echo tej sytuacji w postaci dwóch czy 
trzech artefaktów. 

Mój Dziadek jak wiadomo był człowiekiem pióra, ja zaś jestem plastykiem. Sądzę jednak, że mimo iż jest to moja profesja mniej czasu poświęcam swojemu synowi na poziomie wspólnego z nim rysowania, wspólnego eksplorowania graficznych parafernaliów niż on. JWG rysował dla mnie anegdotyczne obrazki „na zamówienie”, pieczołowicie przygotowywał ilustrowane listy, które dostawałem kiedy byłem na wakacjach. Zresztą nasza korespondencja ciągnęła się przez całe nasze wspólne życie, czyli przez 36 lat, które razem spędziliśmy tutaj na tym dziwnym globie. Dziadek zakładał dla mnie woluminy Silva rerum – były to po prostu zwykłe 32-kartkowe zeszyty szkolne, do których robił kolaże i rysunki, wycinał i wklejał interesujące ilustracje, czy to z przedwojennych czasopism czy też z zachodnich magazynów. Tak więc na jednej stronie pojawiał się tajemniczy mag stojący w wyrysowanym kredą kręgu i wywołujący duchy na cmentarzu, na następnej zaś grasowały niesforne pensjonarki Ronalda Searle, co i raz próbujące otruć, zasztyletować czy też w inny sposób skrzywdzić swoją wychowawczynię albo którąś z koleżanek. Przygotowywaliśmy też razem różnego rodzaju tajemnicze dokumenty. Cały czas opowiadam o bardzo wczesnym, „przed-szkolnym” dzieciństwie. Ponieważ papier czerpany i lak zawsze były pod ręką preparowaliśmy różnego rodzaju certyfikaty rycerskie i kreśliliśmy mapy skarbów. Opalaliśmy te papierzyska później nad świeczką i pieczętowaliśmy wlewając lak do kapsla z włożonym doń kolorowym sznurkiem czy tasiemką. Uwielbiałem te nasze „fałszerstwa”. 

Książki towarzyszyły nam od zawsze. Przy czym pierwszą paradoksalnie nie jest żadna opowieść lecz książka przyrodnicza. Jako zupełny maluch miałem zwyczaj bladym świtem przybiegać do „mojego dziadeczka”, wskakiwałem do niego do łóżka, a dziadek wtedy jeszcze zwykle mocno zaspany sięgał ręką w kierunku półki stojącej u wezgłowia i wyciągał Oiseaux d’Europe mały lakierowany tomiczek z serii Couleurs de la Nature, w którym na co drugiej stronie umieszczone były fotografie przedstawiające przeróżne szpaczki, kosy czy wróbelki, i za każdym razem potrafił mi opowiedzieć jakąś niesamowitą historię o tym co ten ptaszek tutaj właśnie zmajstrował.  Na przygotowanej wspólnie z Panią Małgorzatą Lewandowską i Panem Romanem Nowoszewskim wystawie pojawia się zdjęcie gdzie siedzę z Dziadkiem na drabinie. Nie jest to w żadnym wypadku sytuacja zaaranżowana. Biblioteczne wspinaczki wysokogórskie, gramolenie się po drabinie, wyciąganie książek z górnych półek, było regularną naszą aktywnością sportowo-rekreacyjną. Z tych książek myślę, że najlepiej pamiętam ładne, ilustrowane przez Dorégo, wydanie Les Cent Contes drolatiques Balzaca a szczególnie rycinę na której młody giermek klęczy u stóp siedzącej, na misternie zdobionym krześle, damy a przez malutkie okienko niczym smok wpływa do sali ogromny, zakuty w zbroję, wąsaty mąż i przecina tego gogusia gigantycznym dwuręcznym mieczem na pół a on literalnie rozsuwa się na dwie połowy i wylatują mu wszystkie flaki. Może konfabuluję ale wydaje mi się, że mały piesek porywa jego jeszcze tętniące serce. Można to potraktować jako preludium do curiosów i diabolików, które są wątkiem stale przewijającym się w naszych wspólnych zainteresowaniach. 

Dość niekonwencjonalnym a z lubością praktykowanym przez JWG rytuałem bibliofilskim było coniedzielne kastrowanie zdekompletowanego leksykonu Brockhausa na potrzeby mojej teki rycin – moje zbiory co tydzień wzbogacały się o kolejne litograficzne plansze przedstawiające a to radiolarie, a to świetliki, rajskie ptaki albo ludy dalekiej Azji i Afryki. Starczyło tego dobra do połowy lat 70. Rytuałów i przeróżnych celebracji mieliśmy zresztą bez liku. Co miesiąc po wyjściu listonosza (ja dostawałem rentę po moim ojcu a Dziadek emeryturę) braliśmy się za ręce i skakaliśmy w kółko śpiewając:

Hej renciści, emeryci stwórzmy razem krąg
Powitajmy dzień wypłaty podniesieniem rąk.

Ponieważ namiętnie odwiedzaliśmy nie tylko antykwariaty ale i pchle targi za każdym razem po powrocie z bezkrwawych łowów zamykaliśmy się w dużym pokoju, do którego „nasze panie” (czyli moja mama i babcia Murka) nie miały wstępu w czasie gdy przygotowywaliśmy dla nich na stole ekspozycję prezentującą nasze najnowsze trofea.  Po przyjeździe z wakacji czekał na mnie zawsze „stoliczek wakacyjny”, na którym oprócz drobnych prezentów i książek znajdowały się wszystkie egzemplarze Świata Młodych jakie ukazały się w czasie mojej nieobecności. Łapczywie rzucałem się na nowe odcinki Tytusa. Jeżeli mnie pamięć nie zawodzi ukazywał się tam również w odcinkach Zaginiony świat Conan Doyle’a  – Dziadek pomagał mi wycinać błękitne paski, które następnie skrupulatnie wklejaliśmy do zeszytu, gdyby nie on nie doświadczyłbym prawdopodobnie tej archaicznej przyjemności. Moje dzieciństwo obfitowało we wspaniałe prezenty nie były mi one jednak ofiarowywane w sposób oczywisty i nie koniecznie przy jakieś konkretnej okazji. Wprawdzie JWG nie pielęgnował mitu Świętego Mikołaja, jednak uparcie nie przyznawał się do komiksów o Kapitanie Żbiku czy jasnowłosym nordyckim pitekantropie Rahanie, które w tajemniczych okolicznościach materializowały się pod dywanikiem koło mojego łóżka. 

Dziadek kupował mi komiksy tam gdzie mógł a nie było to wcale takie oczywiste. Pierwsza połowa lat siedemdziesiątych to okres boomu gierkowskiego, któremu zawdzięczamy m.in. sowicie zaopatrzoną księgarnię zagraniczną mieszczącą się na pierwszym piętrze „domu bez kantów”,  była to nasza kopalnia francuskich bande dessinée – w tym okresie fascynowały mnie postacie wykreowane przez Gościnnego: Asterix, Iznogoud i Lucky Luke. Byłem w tej dziedzinie dzieckiem uprzywilejowanym – w pewnym momencie miałem po prostu komplet każdej z tych serii. Później dziadek wynalazł cudowne komiksy Freda o przygodach Filemona – jest to totalnie hipnotyczna opowieść, będąca swego rodzaju ewolucją somnambulicznych przygód Little Nemo, a dziejąca się w paralelnej rzeczywistość surrealnego archipelagu tworzonego przez litery nazwy Ocean Atlantycki jaką oglądać możemy na każdej mapie. Dziadek jako człowiek rozkochany w parisianach zafundował mi również Le Démon de la Tour Eiffel – umiejscowiony w XIX wiecznym Paryżu komiks o ezoteryczno-kryminalnych przygodach niesfornej Adeli Blanc-Sec – kontynuowałem lekturę tej serii już jako licealista w bibliotece Instytutu Francuskiego. Lata siedemdziesiąte jednak to nie tylko pięknie wydane francuskie albumy ani szmatławy acz lubiany komiks PRL-owski, w tym okresie „w drugim obiegu” pojawiły się amerykańskie komiksy SF z okresu nazywanego dziś “Golden Age”. O ile Supermanów i komiksów o innych bohaterach spod egidy DC czy Marvela było stosunkowo niewiele o tyle na „perskim” co i raz trafić można było Magnusa pogromcę robotów, Doktora Solara, Metal menów czy Metamorpho. Te postnuklearne fantazmaty drukowane były w Polsce na rynek niemiecki i skandynawski. Wynoszone przez drukarzy trafiały na bazary czy do antykwariatów. Wszystkie te komiksy JWG tłumaczył mi „na żywo” – poruszał się swobodnie w obrębie dziewięciu języków tak więc komiksy anglo-, francusko-, czy niemieckojęzyczne wchodziły nam „na gładko” natomiast jeżeli trafił się jakiś norweski też nie było problemu – Dziadek po prostu na poczekaniu wymyślał całą narrację, co z perspektywy czasu doceniam podwójnie. Nie bez powodu mówię tyle o komiksach. Ich wspólne czytanie to dla mnie bardzo istotne doświadczenie, które również przekłada się do pewnego stopnia na to, jak staram się wychowywać swojego synka. JWG nie stronił od popkultury i nigdy nie lekceważył moich autentycznych zainteresowań, co wydaje mi się fundamentalne. Podejrzewam, że częstym błędem ludzi wrażliwych i wykształconych, o subtelnych umysłach i wyrafinowanych gustach jest to, że tak bardzo chcą przekazać swoim dzieciom to co uważają za istotne i wartościowe, że deprecjonują do pewnego stopnia ich fascynacje traktując je jako błahostki i uważając, że mają coś piękniejszego, głębszego, ważniejszego do zaoferowania. Dziadek zawsze pochylał się nad wszystkimi moimi czy dziecinnymi, czy później młodzieńczymi zainteresowaniami  a gdy znajdujemy akceptację i ktoś jest otwarty na nasz świat wtedy my też dużo łatwiej otwieramy się na świat tej drugiej dorosłej osoby. Myślę, że to jest nie tylko szlachetne, ale również bardzo efektywne działanie. 

ze względu na ograniczenia w długości wpisu na bloxie kontynuacja tekstu znajduje się w poniższym wpisie

MÓJ DZIADEK JWG (ciąg dalszy)

kontynuacja tekstu z poprzedniego wpisu:



Kolejnym rytuałem było udawanie się na tak zwane „wyprawy do miasta”. Jak można się domyślić nie były to wspólne rundki po barach lecz wypady do księgarń i antykwariatów. Wymienię tylko te szczególnie mi bliskie, mając nadzieję, że odezwą się przyjemnym echem w głębi bibliofilskich serc. Wspominałem już dział zagraniczny księgarni mieszczącej się w „Domu bez kantów” byliśmy tam wpuszczani przez ekspedientkę za kotarkę, gdzie dane mi było przeglądać komiksy, które nie zostały jeszcze wyłożone „na ladę”. Tam też kupowaliśmy albumiki przyrodnicze ze wspomnianej wcześniej serii Couleurs de la Nature wydawnictwa Hatier. Mam je wszystkie po dziś dzień. Jeżeli zaś mowa o antykwariatach wpadaliśmy czasem do „Brudasa” na Piękną ale niewątpliwie najważniejszym punktem na mapie tych pielgrzymek był Antykwariat Naukowy na Świętokrzyskiej. Nazwy tej zresztą JWG nigdy nie używał – chodziło się po prostu „do Farbicha” czyli do Pana Farbiszewskiego – eleganckiego, szpakowatego mężczyzny w którego sanktuarium „księgosusz” był nader rzadkim zjawiskiem. Z ogromną sympatią wspominam pracującego tam stareńkiego Pana Zawirskiego, który zawsze był dla mnie bardzo miły a od kiedy dowiedział się, że interesuję się militariami, przy okazji każdej wizyty obiecywał, że ofiaruje mi pocisk od kulomiotu, który wykopał w ogródku. Ponieważ rzecz ciągnęła się niezwykle długo straciłem w końcu nadzieję, że kiedykolwiek stanę się posiadaczem tego precjozum. Myliłem się jednak – za kolejnym razem pan Zawirski wyciągnął z kieszeni karbowaną ołowianą kulę tak monstrualnych rozmiarów, że mogłaby nie tylko człowieka ale i niewielkiego dinozaura wyprawić w zaświaty. U Farbicha byliśmy już nie tyle wpuszczani na zaplecze co schodziliśmy do katakumb. Dziadek miał tam swoją półeczkę, na której odkładano mu książki – nie były to wyłącznie pozycje stare i rzadkie ale i współczesne zachodnie kryminały – JWG tyleż po prostu lubił je czytać co zależało mu na tym alby utrzymywać kontakt z żywym językiem. Tam więc zdobywał pockety o intrygujących kolorowych okładkach – simenony, chandlery, macdonaldy ale i pozycje bardziej nikczemne a kuszące moją niewinną duszyczkę widokiem roznegliżowanych pań ściskających karabiny maszynowe i pistolety – mam  tu na myśli serię SAS Gérarda de Villiers

Ja z kolei, ponieważ w wieku lat 8-9 czytałem już, pod wpływem mojej mamy, dużo science-fiction (w moim odczuciu tłumaczyło się wtedy w Polsce właściwie wyłącznie dobre tytuły) namawiałem dziadka na kupowanie powieści fantastycznych w lakierowanych okładkach o wiele efektowniejszych niż okładki tych książek, które miałem, nie przewidując, że treść ich będzie nad wyraz miałka. Dziadek wykazał się wprost anielską cierpliwością kupując mi a następnie tłumacząc Mścicieli z Zylei – powieść, która mimo nad wyraz efektownej okładki, przedstawiającej stojącego na piramidzie gigantycznego mecha-pająka oblanego krwawą marsjańską łuną, napisana była na poziomie: „palce miał zakończone nadajnikami promieni X-13” i naprawdę absolutnie nie nadawała się do lektury. Chciałem raz jeszcze zaakcentować tę cierpliwość i wyrozumiałość, podobne wsparcie dla dziecka, gdyż wydaje wydaje mi się to piekielnie ważne. Myślę, że takiemu między innymi traktowaniu przez Dziadka zawdzięczam to, że nigdy nie wstydziłem się swoich gustów i upodobań, niekoniecznie zgodnych z obowiązującymi konwencjami i że przez całe moje dorosłe życie zajmuję się tym co autentycznie mnie pasjonuje.

Zanim jednak zaczęły się książki czytane były jeszcze moim życiu książki opowiadane „Dziadka własnymi słowami”. Tajemnice Paryża Eugeniusza Sue zostały mi podane w tej właśnie formie. W podobny sposób zapoznałem się również z rozlicznymi opowiadaniami Montague Rhodes James‘a z tomu Opowieści starego antykwariusza. Do tej pory mam ciarki, kiedy przypominam sobie tajemniczą postać przemykającą się przez sztych w Mezzotincie, albo spleśniały wór obejmujący za szyję narratora Skarbu Opata Tomasza

Stosunkowo wcześnie też pojawiły się w moim życiu różnorakie książkowe curiosa. Niektóre z tych pozycji znane mi były jedynie z opowieści Dziadka jak np. 
Parolot Żmudzina. Niektóre odpłynęły w momentach kryzysowych, kiedy honoraria nie spływały a trzeba było zasilić domową kasę – tak stało się n.p. z książeczką w której na ślicznie wyrysowanych mapkach, trumienkami zaznaczone były groby mnichów prawosławnych, bodajże kijowskich, czy z unikatowym egzemplarzem katalogu na którego każdej stronie ręcznie odciśnięte były medale ze zbiorów właściciela. Dziadek podarował mi go by wzbogacił mój młodzieńczy księgozbiór a ja, już jako student, zaproponowałem, że mu go zwrócę, aby mógł sprzedać tę smakowitość na aukcji, bo była to rzecz kosztowna, a moment trudny. Dostałem wtedy od niego w rewanżu kilkanaście numerów przedwojennego Tajnego Detektywa. Co zaś do pozycji dziwacznych, które cały czas mam w swoich zbiorach, to już jako 10-latek stałem się szczęśliwym posiadaczem „autentycznego dziennika Kolumba”, który robił kolosalne wrażenie na moich kolegach z podwórka. Żadnemu z nich jakoś nie przeszkadzało to, że dziennik napisany jest po niemiecku – liczyły się piasek i muszle przyklejone do omszałej okładki, oraz zielony nalot widoczny na pofałdowanych stronicach. Podobnie rzecz się miała z komiksem sprzed kilku tysięcy lat znalezionym w piramidzie: Die Plagen. 3te aegyptischen Humoreske. Obie te pozycje to dość przysadziste niemieckie żarciki z końca XIX wieku.

Kiedy chodziliśmy na pchle targi kupowaliśmy nie tylko książki lecz i inne ciekawostki, m.in. militaria i to nie zawsze politycznie poprawne, bo z jednej strony miałem oczywiście gipsowe popiersie “Dziadka Piłsudskiego”, ale jak zażyczyłem sobie hełm niemiecki z II Wojny to proszę bardzo – czemu nie. Czaszka w pewnym momencie też znalazła się w moich rękach – niepreparowana – do tej pory mieszka w pudle na kapelusze choć tymczasowo przebywa na wywczasach w Wilanowie. Na początku lat 80, konsekwentnie wobec dynamik naturalnych dla mojego wieku, zacząłem interesować się muzyką rockową. Myślę, że naturalnym przejściem ze świata komiksu była fascynacja amerykańską grupą Kiss – monsterami rocka. I tutaj dziadek po raz kolejny wykazał się ogromną cierpliwością. Nie tylko chodził ze mną na perski i kupował od punkowców (stali pod kiblem na Wolumenie) płyty takie jak Destroyer czy Love Gun, ale tłumaczył mi bez zmrużenia oka teksty ich piosenek a była to naprawdę nikczemna poezja.

Jeśli chodzi o wychowanie myślę, że kolejną ważną nauką, jaką zawdzięczam JWG jest to, żeby okazywać zawsze szacunek ludziom, którzy znajdują się w jakiś sposób w gorszej, bardziej kruchej pozycji niż my, czy to ekonomicznie – czyli po prostu ludziom biednym, czy też z jakiegokolwiek innego względu związanego z pochodzeniem, statusem etc. Kwiaty zwykle kupowaliśmy od babinek, które oferowały je na rogach ulic. Ukochaną blaszaną kolejkę na kluczyk Dziadek nabył od staruszka stojącego pod Merkurym. Niekoniecznie wszystko musiało być z Pewexu albo ze sklepu z zabawkami. Również od najwcześniejszych lat Dziadek wkładał mi do łebka to, że jeśli kiedykolwiek w jakiejś sytuacji poczujemy nieprzepartą potrzebę, żeby być aroganckim to można tak się zachować wyłącznie wobec kogoś, kto jest silniejszy od nas, wyżej od nas postawiony – nigdy wobec słabszego. 

Żeby to nie była taka totalnie apologetyczna, idylliczna opowieść muszę przyznać, że JWG też miał swoje wpadki – był tylko człowiekiem i jak każdy popełniał błędy. W moim przypadku jest to „koszmar pułtuski” i generalnie „wielka wtopa” związana z próbą zaszczepienia we mnie kultu Wiktora Gomulickiego. Po prostu dla Dziadka jego ojciec był figurą tak ważną, że od najmłodszych lat byłem postawiony wobec imperatywu zainteresowania i uwielbienia dla Wiktora. W rezultacie, mimo, iż czytałem i doceniam, wiele z jego książek i wierszy, to nie jest on dla mnie istotną postacią ani jako pisarz ani jako przodek. Do tej pory mam podświadomą blokadę, która być może w jakimś momencie runie ale póki co szanse na to są marne. Jak się jest sześcio- czy ośmiolatkiem i się wyjeżdża w ubranym w stalowego koloru garniturek, po to, żeby przecinać wstęgę przy okazji odsłonięcia pomnika, czy sali pamięci pradziadka, albo występuje się w szkole im. Gomulickiego to człowiek czuje się jak coś w rodzaju obwoźnej atrakcji, małpki kataryniarza. Bycie „małym żywym Gomulickim” pokazywanym na akademiach ku czci dla takiej młodziutkiej istoty nie jest powodem do dumy a raczej przyczyną skrępowania. Myślę, że Dziadek kompletnie nie zdawał sobie z tego sprawy a ja nigdy nie potrafiłem mu tego powiedzieć nie chcąc zranić jego uczuć. JWG był również moim najtrudniejszym klientem. Po za tym, że zajmuje się sztukami wizualnymi, mam na koncie dosyć dużo projektów graficznych – myślę, że udanych, w tym również książkowych. Najcięższym klientem w moim życiu był mój Dziadek. Kiedy jako świeżo upieczony absolwent ASP robiłem dla niego katalog do wystawy na Krakowskim Przedmieściu to po prostu kompletnie nic mu się nie podobało. W końcu wyszło jak sądzę nie najgorzej ale parę łez musiałem połknąć po drodze. Dziadek miał specyficzne, nad wyraz przewrotne poczucie humoru. Potrafił przekomarzać się ze mną bez litości. Jeśli włączaliśmy dobranockę i była tam „Pszczółka Maja” to dziadek natychmiast podśpiewywał pod nosem „hitlerowska pszczólka Maja”. Kiedy chodziliśmy na Stare Miasto opowiadał mi o tym jak wylewano kaszę i smołę na szturmujących – ja zakrywałem wtedy rękami uszy i mówiłem „Dziadeczku nie, nie, nie” a Dziadek fundował mi kolejny niesforny wierszyk w rodzaju:

Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Maurycek z garstką rycerzy,
Dziadek pod miastem zatknął sztandary,
Jutro do szturmu uderzy.

Zgrabna parafraza, wiadomo z kogo, dla mnie jednak swego czasu nie do zniesienia. Ale układał też dla mnie słodkie wierszyki np. żebym potrafił powiedzieć gdzie mieszkam na wypadek gdybym się zgubił. W związku z tym już jako kompletny brzdąc miałem wyryte w słomianym łebku następujące wersy: 

Idzie sobie Pyś kotycy,
Ma na imię Maurycy,
Ten wiercicki, ten kręcicki,
Nazywa się Gomulicki.
Aktualny adres jego
To ulica Krasińskiego,
Tam to sobie mieszka właśnie
pod numerem 18,
A w mieszkaniu nr 3
– tam mieszkamy właśnie my

Chciałbym jeszcze wspomnieć krótko o dojrzałym okresie przyjaźni, tzn. o momencie kiedy ja byłem już człowiekiem dorosłym, aktywnym zawodowo, podróżującym, już sformułowanym jako artysta. Regularnie odwiedzałem Dziadka ale i on przychodził do mnie do pracowni. Osiemdziesięciokilkuletni człowiek złaził do piwnicznych kazamatów w bloku, oglądał ze mną slajdy – urządzałem tam pokazy dla przyjaciół, ale też specjalnie dla niego. Kiedy zacząłem wyjeżdżać do Meksyku dzwoniłem do niego o tyle, o ile kieszeń mi na to pozwalała (dobrodziejstwo Skype’a nie było jeszcze naszym udziałem) ale pisałem do niego regularnie. Listy te w miarę upływu lat, kiedy zaczął tracić coraz bardziej wzrok (na jedno oko nie widział odkąd go pamiętam) zacząłem drukować coraz większymi literami, tak że ostatnie, te pisane już po roku 2000, które de facto są normalnej objętości (czyli mają pewnie około dwu stron maszynopisu) mogą mieć nawet kilkanaście kartek. Drukowałem je z reguły na różowym papierze, a pisałem dziadkowi o wszystkim: o podróżach do niezwykłego, magicznego ogrodu w Las Pozas obok Xilitla gdzie betonowe struktury rodem z wizji Hieronima Bosha pokrywają się cętkami tropikalnych porostów ale też o wyprawach nad ocean i piersiach młodych dziewcząt smaganych ciepłym wiatrem. Myślę, że JWG, dzięki autentyczności naszej wzajemnej relacji, dzięki temu, że ja tak wiele od niego dostałem, do końca życia miał też unikalny kontakt z popkulturą, coś co większości ludzi w jego wieku, nawet o niezwykle otwartych umysłach, nie jest dostępne. Z Japonii przywiozłem mu niezwykle finezyjne figurki mangowych bohaterek, czy erotyczne publikacje hentai – rzeczy zjawiskowe a zarazem niszowe z którymi kontakt, w analogowej przestrzeni eksploracji dostępnej 95-letniemu człowiekowi urodzonemu w pierwszej dekadzie XX wieku, był naprawdę mało prawdopodobny.

Pod koniec życia dużo czytałem Dziadkowi. Wszyscy moi bliscy przyjaciele wiedzieli, że jeśli jestem w Warszawie to między godz. 6. a 9. wieczorem mnie „nie ma”, dlatego, że jestem u Dziadka i jest to czas zarezerwowany na lekturę. Czytaliśmy bardzo różne książki i tu przydarzyła się szczególna wolta, którą szanuję i która mnie wzrusza: w pewnym momencie, skończyliśmy akurat Opowiadania odeskie, które dobrze nam weszły i zaczynaliśmy Armię Konną, ten mój taki niezłomny, zdecydowany, charakterny Dziadek wziął mnie za rękę i powiedział: „Maurycku, to jest za mocne, ja za dużo już przeżyłem, ja już nie chcę takich strasznych rzeczy słuchać” – Babel poszedł w kąt i zabraliśmy się za Hrabiego Monte Christo. Mam poczucie, że czytając powieści przygodowe zwróciłem mu w pewien sposób część tego, co on mi dał kiedy byłem małym dzieckiem. Było to strasznie przyjemne. Dumas jest niezawodny! Ostatnią książką jaką czytałem Dziadkowi był Kapitan Blood Rafaela Sabatini. Przy czym czytałem mu go również w szpitalu, na tydzień nieledwie przed jego śmiercią, a że w tym szpitalu leżał na sali z czterema innymi starymi panami, którzy wszyscy umarli w międzyczasie, więc nieintencjonalnie, również w jakiś sposób uprzyjemniłem ostatnie chwile kilku zupełnie mi nie znanym osobom. Sabatini jest uroczym pisarzem. Jeśli ktokolwiek lubi pirackie opowieści to jest to stuprocentowy pewniak.

Mieliśmy też swoje szczególne rytuały pod sam koniec życia Dziadka. Goliłem go na przykład. Przy czym zamieniałem się wtedy w takiego rasowego przedwojennego fryzjera, bo był i gorący ręczniczek, którym rozparzałem mu twarz, i biała serweta zawiązywana pod szyją. Brzytwy wprawdzie miałem, ale pędzel dobry, bobrowy, krem do golenia Wars i Old Spice’a oczywiście na koniec. Ważną sprawą, na którą chciałbym zwrócić uwagę jest kwestia kontaktu fizycznego z ludźmi starymi. W momencie kiedy umarła moja babcia i Dziadek został zupełnie sam, uświadomiłem sobie, że jestem absolutnie ostatnią osobą na tej planecie, która może go przytulić. Wszyscy inni odnosili się wobec niego z należnym mu szacunkiem a więc i z nieuchronnym dystansem. Kłaniali się, ściskali dłoń Panu Profesorowi. Natomiast ja byłem tą osobą, która ciągle mogła ukochanego Dziadka zamknąć w objęciach. A ponieważ „połowę dzieciństwa” spędziłem siedząc albo leżąc z główką na jego kolanach, to w ostatnich tygodniach jego życia, ja: wielki – 183 centymetrowy byk siadałem mu jeszcze na kolanach. tzn. dziadek siadał na fotelu, a ja niby wskakiwałem mu na kolana (faktycznie opierałem się na własnych, klęczałem niejako) i go obejmowałem. I to jest coś, co mi się wydaje jest piekielnie ważne, bo dopóki jesteśmy młodzi to dotyk jest czymś naturalnym tyleż w relacjach z rodzicami, co z przyjaciółmi czy w całej sferze doświadczeń erotycznych, natomiast w momencie kiedy się starzejemy nagle się odsuwamy w przestrzeń w której nie ma już prawie takiego emocjonalnego fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Strasznie się cieszę, że mogłem się przytulać do Dziadka właściwie do końca.

Chciałem jeszcze powiedzieć, że doświadczenie obecności JWG w moim życiu było dla mnie w szczególny sposób przedłużone. Odziedziczyłem po nim mieszkanie i bibliotekę. Dekonstrukcja tej katedry, tej wyspy zaczarowanej, która była dla mnie czymś niezmiennym, taką oazą bezpieczeństwa, podstawowym punktem odniesienia w moim świecie, było trudnym emocjonalnie zadaniem, które zajęło mi kilka lat. Zgodnie z wolą JWG skatalogowałem i przekazałem różnym instytucjom publicznym, między innymi bibliotece na Koszykowej, kilka tysięcy woluminów. Dziadek jeszcze parę lat po śmierci puszczał do mnie perskie oko, uśmiechał się z pomiędzy kart książek. Nieoczekiwanie natrafiłem na Ostatnią przygodę czterdziestopięcioletniego mężczyzny, w momencie kiedy sam przeżywałem taką późną miłość, nagle znajdowałem jakiś wpis zabawny a niesforny na pierwszej stronie, a zdarzało się też znaleźć i dwie stówy zachomikowane w jakimś tomiku. To wszystko sprawiało, że Dziadek nie do końca przeniósł się przeszłości i to było niezwykle wdzięczne doświadczenie. 

Mam przed sobą jeszcze kilka wyzwań. Chodziłem całe życie na cmentarz, bo ojciec i pradziadek. Dziadek nauczył mnie takiej powązkowskiej drogi do naszych rodzinnych kwater, której ja uczę teraz mojego synka, a której punktami orientacyjnymi są kolejno: Anioł, Topielec i Domek Puciatów. Muszę odremontować grób Wiktora i wymurować grób Dziadka. JWG nie położył się koło swojego ojca tylko koło swojego syna i żony. W związku z tym zamiast murowanego grobu ma ziemną mogiłę. Muszę się tym zająć lecz zaoszczędzenie adekwatnej sumy kiedy ma się dziecko w Meksyku i lata się między kontynentami kilka razy do roku nie jest proste. Od kilku lat podejmowałem starania, żeby na budynku, w którym mieszkał JWG pojawiła się tablica jego pamięci. W tej chwili jestem już po obradach Komisji Kultury Dzielnicy Żoliborz i na której projekt tablicy został zaakceptowany. Będzie nowoczesna (to już nie czasy piaskowca) ale jednocześnie prosta a inskrypcja na niej umieszczona mówi nie tylko o norwidologu i varsavianiście, ale o duchu niesfornym, co wydaje mi się, zgodne z esencją tego niezwykłego bytu jakim był JWG. Chciałbym, żeby takim został zapamiętany.

Maurycy Gomulicki

PINK NOT DEAD!

check also:

JWG on my flickr

Zygzakiem

PINK ACROBATS

– Mamusiu! Zbudź się! – zawołał Muminek przerażony.

– Stało się coś strasznego! To się nazywa Wigilia!
*





Castellers

Dear PINK’s

Zamiast drzewka. Merry Xmas.

PINK NOT DEAD!

PS:
Udekorowali ją muszlami, które latem zdobiły grządki kwiatków, i naszyjnikiem z pereł Panny Migotki. Zdjęli kryształowe wisiorki z żyrandola w salonie i zawiesili je na gałęziach, a na samym szczycie umieścili jedwabną różę, którą Mama Muminka dostała od Tatusia. Wszyscy znosili, co mieli najładniejszego, by ubłagać niepojęte moce zimy.

check also:

Pussy Mandala

Acrobats strip for Pope Benedict XVI

* Tove Jansson
Opowiadania z Doliny Muminków
tłumaczyła Irena Szuch-Wyszomirska
Wydawnictwo “Nasza Księgarnia”, Warszawa 1970

ROZGWIAZDA

Burzliwa Ida de Meo miała jeszcze jedną wadę – zazdrościła blondynkom. Nie odrywała wzroku od moich włosów, podziwiała kosmyki spadające jak nuty solfeżu na moje ramiona. *



Sasha Pivovarova by Craig McDean
Vogue Paris March 2008

Dear PINK’s

Jakieś dziesięć minut temu wyciągnęła ze swego pudła różową jedwabną sukienkę; zachwyt rozpromienił jej twarz, gdy ją rozłożyła. Kokieteria płynie w jej żyłach, przenika jej mózg, sięga do szpiku kości. **

PINK NOT DEAD!

* Gérard de Villiers
Zamek (Fantazmy hrabiny Aleksandry część I)
Le Château, 1985
przełożył Jan Karski
Wydawnictwo Nefryt
Warszawa 1991

** Charlotte Brontë
Dziwne losy Jane Eyre
tłumaczyła Teresa Świderska
PIW, Warszawa 1976

check also:

PINK DIOR

PINK BLONDE

Blonde on my tumblr

Coquetry runs in her blood, blends with her brains, and seasons the marrow of her bones.

LIVING SUGAR

I got some troubles, but they won’t last
I’m gonna lay right down here in the grass
And pretty soon all my troubles will pass
‘Cause I’m in shoo-shoo-shoo, shoo-shoo-shoo
Shoo-shoo, shoo-shoo, shoo-shoo Sugar Town





Living Sugar Maurycy Gomulicki, Strzeszynek Visual Park, June 2016

Dear PINK’s

Sugar Daddies are watching you! Two inspectors from Candy Kingdom have taken their posts in Poland!

Living Sugar

Kiedy Galeria ABC zaproponowała mi realizację obiektu w obrębie kreowanego przez nią parku rzeźby przyjąłem tę propozycję tyleż z zainteresowaniem co z pewnym niepokojem. Do tej pory miałem zwykle okazję działać w przestrzeniach “czystych” czy też “surowych” – przyjmując tę umowną terminologię mam na myśli lokalizacje, w których nie było w bezpośredniej bliskości innych obiektów rzeźbiarskich czy instalacji artystycznych. Wyjątek stanowił Elbląg, ale tam z kolei całe miasto naznaczone zostało przez pamiętne biennale form przestrzennych odbywające się na przełomie dekad 60 i 70. Szereg abstrakcyjnych obiektów trwale wrósł tam w tkankę miejską, determinując w dużej mierze tożsamość tej jednostki społeczno-kulturalnej. Sama idea parku rzeźby wydaje mi się tyleż pociągająca co ryzykowna. Do zdecydowanie udanych realizacji zaliczyłbym Espacio Escultórico na terenie Narodowego Autonomicznego Uniwersytetu Miasta Meksyk. O efektywności tego miejsca zadecydowała jednak nie tyle minimalistyczna szkoła meksykańska, co charakter i skala całego zdarzenia: wulkaniczna skała, porośnięta dziką roślinnością, zlewana permanentnie kaskadami słońca, w połączeniu z geometrycznymi monolitami tworzy niezwykły pejzaż rodem z futurystycznych fantazji, z opowieści o odległych planetach i nieznanych cywilizacjach. Istnieje też druga, o wiele mniej atrakcyjna, strona medalu sprowadzająca się do kumulowania dużej ilości rzeźb na małej przestrzeni – szpalery pomników nieuchronnie tchną cmentarną aurą, wzywanie rzeźb na apel może prowadzić do tworzenia się paradoksalnych, niewdzięcznych konfiguracji odbierających częstokroć siłę wyrazu skądinąd przemyślanym obiektom.

Strzeszyński park był dla mnie miłym zaskoczeniem. Jest to obiekt “zmartwychwstały” po okresie późno PRL-owskiej dekadencji, zachowujący jednak cały czas oryginalny charakter ośrodka sportu i rekreacji. Zrealizowane tu do tej pory projekty pozostają w sporym oddaleniu od siebie i czysto wpisują się w otaczającą ją zieleń. Tworzą też swoistą wartość dodatkową w przestrzeni przeznaczonej dla wypoczynku nie próbując grać w niej pierszoplanowej roli. Jak większość tego typu miejsc w naszej strefie kilimatycznej park strzeszyński zasadniczo zmienia charakter w czasie sezonu i po za nim – melancholijny jesienią i zimą, ożywa na wiosnę, aby dojść do swoistego apogeum w czasie miesięcy letnich. Interesuje mnie ten moment wakacyjnej ekstazy, swoistych pół-wakacji, których nie można już nazwać “latem w mieście” nie są on jednak też 100% ucieczką na łono natury. Dominuje atmosfera festynu, zaludniają się zielone plaże, ciche zwykle jezioro rozbrzmiewa okrzykami rozbrykanej czeredy kąpiących. Pojawiają się kolorowe budki, o kontrowersyjnej wprawdzie urodzie, lecz niezmiennie gwarantujące 5 minut słodkiej zatraty. Pośród śmiechów i pisków następuje prawdziwa hekatomba gofrów, kilotony lodów roztapiają się w słońcu, kapiąc na rozgrzane ciała dorosłych i dzieci. Jest w tym całym letnim chaosie coś co jest mi szalenie miłe – witalność manifestująca się w niefrasobliwej radości i zabawie.

Dysponując takim kontekstem zdecydowałem się na wywołanie słodkich duchów – moja instalacja to zasadniczo dwa gigantyczne karmelki nawiązujące wprost do tradycyjnych, zanikających już, choć jeszcze istniejących na polskim rynku “prowincjonalnych”, “odpustowych” cukierków w kształcie wygiętych laseczek, używanych po dziś dzień do dekorowania bożonarodzeniowych drzewek. W tym wypadku interesowała mnie przeskalowana manifestacja słodkiej pokusy – postanowiłem zaimplantować do tego niby-raju dwóch gości z Candylandii – z rozkosznej a grzesznej krainy cukierniczych wybryków paralelnej do Paese dei balocchi do którego trafił Pinokio. Podobne fantazje dają się zresztą odnotować i we współczesnej popkulturze – wystarczy wspomieć choćby wizję Słodkiego Królestwa (Pora na przygodę, 2010) czy wirtualne przestrzenie “Mistrza Cukiernicy” (Ralph Demolka, 2012). Wszystkim wielbicielom waty cukrowej, bitej śmietany i wielopiętrowych deserów polecam też gorąco malarstwo malarstwo Willa Cottona, które również było dla mnie jedną z inspiracji. Powstałe obiekty to dwa specyficzne totemy-peryskopy, które obdarzone cyklopim okiem zyskują charakter bytów osobowych. Mam nadzieję, że będą dobrymi towarzyszami i zarazem obserwatorami wakacyjnych szaleństw a w bardziej ponurej aurze, która nieuchronnie spowije szarym woalem to miejsce, będą przypominać, że jeszcze wróci do nas Lato.

Maurycy Gomulicki, Mexico DF, 15 kwietnia 2016

PINK NOT DEAD!



Living Sugar Maurycy Gomulicki, Strzeszynek Visual Park, June 2016

Maurycy Gomulicki “Living Sugar”

Strzeszynek Visual Park, Poznań, May 2016

two objects: 4,25 m & 3,7 m

steel, car paint, resin, concrete foundation

produced by Katarzyna Jankowiak-Gumna & Jerzy Gumny, ABC Gallery

form & masking: Grzegorz Olech & Maciej Parlat

welding & painting: Szpot

eye lenses elaborated by Grzegorz Olech

check also:

PINK COTTON