Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Maurycek z garstką rycerzy,
Dziadek pod miastem zatknął sztandary,
Jutro do szturmu uderzy.

JWG w swoim gabinecie, Warszawa połowa lat 90. foto Jacek Marczuk
Dear PINK’s
Święta Bożego Narodzenia to przede wszystkim czas rodzinny. Ponieważ minęło w tym roku 10 lat odkąd Mój Ukochany Dziadek JWG nie siada już do wigilijnego stołu pozwalam sobie opublikować tu nieco zredagowany tekst mojego wystąpienia na poświęconej mu XXVI Sesji Varsavianistycznej jaka odbyła się dnia 6 października bieżącego roku w Bibliotece Publicznej m. st. Warszawy na Koszykowej. Sesji towarzyszyła wystawa bibliofilska, którą przygotowaliśmy wspólnie z Panią Małgorzatą Lewandowską i Panem Romanem Nowoszewskim.
Mój Dziadek JWG
JWG jest dla mnie postacią szczególną. Absolutnie nie da się tego doświadczenia zamknąć w formule miłego dziadka, którego odwiedza się w niedzielę a po obiedzie przy herbacie i ciastkach wysłuchuje się uroczych historii z przeszłości. Mój ojciec Roger odumarł mnie bardzo wcześnie i mimo, iż miałem super kochającą i mądrą mamę, której strasznie wiele zawdzięczam i dwie, zupełnie różne, a niezwykle charakterne babcie, to jednak jako malutki chłopaczek w naturalny sposób grawitowałem w kierunku człowieka, który, używając twardej psychologicznej terminologii, mógł spełnić rolę figury ojcowskiej, a nazywając rzecz po prostu był kimś bliskim kto doskonale rozumiał różnego rodzaju chłopięce fascynacje i fantazje.
Pierwszych 6 lat życia spędziłem mieszkając razem z dziadkami i mamą w ich żoliborskim mieszkaniu na Krasińskiego, a aż do śmierci JWG, jeżeli tylko byłem w Warszawie odwiedzałem je codziennie.
Dzieciństwo spędziłem w bibliotece, i biblioteka pozostaje dla mnie, jak określili by to przyrodnicy, siedliskiem naturalnym. Horyzont moich najwcześniejszych wspomnień wyznaczają półki z książkami. Gdzie nie skieruję wzroku widzę ściany pełne książek, wypełniają one przestrzeń od podłogi do sufitu, panoszą się po całym domu, gnieżdżą w szafach a nawet w skrzyni pod kuchennym stołem. Jest to pejzaż tak dalece mi bliski, że do tej pory podróżując po świecie, również gdy znajduję się w radykalnie egzotycznych realiach, kiedy chcę uciec na chwilę od zgiełku czy nadmiernej intensywności, szukam schronienia w antykwariacie. Nawet jeżeli jest to kraj, którego język jest mi obcy potrafię przecież rozpoznać nazwiska autorów, tytuły książek, a nawet jeżeli ten poziom obcowania z nimi jest mi niedostępny z racji na odmienność alfabetu, to same rytmy stojących na półkach tomów i specyficzny zapach bibliotecznego kurzu przynoszą mi swego rodzaju błogie ukojenie. W domu Dziadka książki były ustawione w dwóch rzędach co też dawało mi jako dziecku szczególne poczucie nieskończoności tej „borgesowskiej” biblioteki, tym bardziej, że nie rozróżniałem jeszcze wtedy pozycji naukowych i fikcji – każda książka, czy to czytana mi przez dziadka, czy mamę, czy też samodzielnie, była dla mnie przygodą, w związku z tym te dziesięć tysięcy tomów jakie mnie otaczało implikowało dziesięć tysięcy przygód. Tu zaczyna się moje spotkanie ze szkatułkową strukturą świata co stanowi dla mnie doświadczenie absolutnie fundamentalne. Znad tej piramidy książek spoglądał na mnie poeta, którego potrafiłem zidentyfikować zanim jeszcze nauczyłem mówić. Na pytanie „gdzie jest pan Norwid?”, które dziadek regularnie zadawał mi kiedy miał gości, wyciągałem paluszek i pokazywałem przyszpilony do regału portret siwowłosego starca.
Pozostawmy jednak, o ile to możliwe, na chwilę świat książek i literatury, chciałbym przez moment skupić się na Dziadku w pre-książkowej funkcji ojca, najbliższego przyjaciela, towarzysza zabaw. Spędzaliśmy razem bardzo dużo czasu. Dziadek budował że mną „bazy” – przykrywaliśmy stół kocem obstawialiśmy go fotelami i ostrzeliwaliśmy się tam, raz jako kowboje przeciwko galopującym ku nam rozszalałym indiańcom, innym razem jako Apacze przeciwko wrażej kawalerii. W przerwach bitewnych przeglądaliśmy komiksy o poruczniku Blueberry i delektowaliśmy się eukaliptusowymi cukierkami z Pewexu. Budowaliśmy na stole w „dużym pokoju” zamki i miasta z najprostszych drewnianych klocków, sklejaliśmy NRD-owskie modele samolotów, dokonywaliśmy eksperymentów alchemicznych. Mamy na swoim koncie, legendarny w naszej rodzinie, epizod z zakupionym w Składnicy Harcerskiej, Małym Chemikiem, kiedy to, ku wielkiemu niezadowoleniu babci Murki, wypaliliśmy we wspomnianym stole, przy pomocy jakiejś wyprodukowanej przez nas piorunującej mieszanki, dziurę głęboką na dobre pół centymetra.
Jak wiadomo JWG zasadniczo zbierał książki, a interesowały go one bardziej ze względu na ich treść czy historię niż formę, chociaż bibliofilskie przyjemności i piękne oprawy też nie były czymś czym by gardził. Tylko bliscy przyjaciele mogli jednak odnotować fakt, że w jego bezpośrednim otoczeniu mimo iż de facto zdominowanym przez książki nie brakowało też „drobiażdżków”. Wspólne buszowanie po „Szuflandii” i oglądanie rożnego rodzaju skarbów jakie do niej trafiły było jednym z moich ulubionych zajęć. Bibeloty, przedmioty znaczące (jak atrybuowana Tadeuszowi Kościuszce pieczątka) koegzystowały tam na równych prawach z kasztanem podniesionym jesienią w parkowej alei, zabawnie wygiętym spinaczem czy samotnym guzikiem z masy perłowej. To były moje „sklepy cynamonowe” i to doświadczenie stanowiło na pewno podwaliny dla mojego późniejszego kolekcjonerskiego fetyszyzmu. Drobiazgi – bibeloty, figurki, pamiątki kupowane w czasie wakacji w Zakopanem czy Ustce znajdowały również swoje miejsce w bibliotece. Dziadek miał zwyczaj wpychać dwie książki w głąb półki tworząc rodzaj niszy, którą następnie anektowała i zamieszkiwała jakaś dziwna czy zabawna postać – drewniany Kot Napoleon o pogiętych drucianych wąsach czy urocza japońska lolitka z PVC. Zależałoby mi żeby w Muzeum Literatury, do którego, jeszcze za życia JWG, przekazaliśmy kilkaset książek i gdzie ma on swoją specjalną przeszkloną szafę pojawiło się jakieś echo tej sytuacji w postaci dwóch czy
trzech artefaktów.
Mój Dziadek jak wiadomo był człowiekiem pióra, ja zaś jestem plastykiem. Sądzę jednak, że mimo iż jest to moja profesja mniej czasu poświęcam swojemu synowi na poziomie wspólnego z nim rysowania, wspólnego eksplorowania graficznych parafernaliów niż on. JWG rysował dla mnie anegdotyczne obrazki „na zamówienie”, pieczołowicie przygotowywał ilustrowane listy, które dostawałem kiedy byłem na wakacjach. Zresztą nasza korespondencja ciągnęła się przez całe nasze wspólne życie, czyli przez 36 lat, które razem spędziliśmy tutaj na tym dziwnym globie. Dziadek zakładał dla mnie woluminy Silva rerum – były to po prostu zwykłe 32-kartkowe zeszyty szkolne, do których robił kolaże i rysunki, wycinał i wklejał interesujące ilustracje, czy to z przedwojennych czasopism czy też z zachodnich magazynów. Tak więc na jednej stronie pojawiał się tajemniczy mag stojący w wyrysowanym kredą kręgu i wywołujący duchy na cmentarzu, na następnej zaś grasowały niesforne pensjonarki Ronalda Searle, co i raz próbujące otruć, zasztyletować czy też w inny sposób skrzywdzić swoją wychowawczynię albo którąś z koleżanek. Przygotowywaliśmy też razem różnego rodzaju tajemnicze dokumenty. Cały czas opowiadam o bardzo wczesnym, „przed-szkolnym” dzieciństwie. Ponieważ papier czerpany i lak zawsze były pod ręką preparowaliśmy różnego rodzaju certyfikaty rycerskie i kreśliliśmy mapy skarbów. Opalaliśmy te papierzyska później nad świeczką i pieczętowaliśmy wlewając lak do kapsla z włożonym doń kolorowym sznurkiem czy tasiemką. Uwielbiałem te nasze „fałszerstwa”.
Książki towarzyszyły nam od zawsze. Przy czym pierwszą paradoksalnie nie jest żadna opowieść lecz książka przyrodnicza. Jako zupełny maluch miałem zwyczaj bladym świtem przybiegać do „mojego dziadeczka”, wskakiwałem do niego do łóżka, a dziadek wtedy jeszcze zwykle mocno zaspany sięgał ręką w kierunku półki stojącej u wezgłowia i wyciągał Oiseaux d’Europe mały lakierowany tomiczek z serii Couleurs de la Nature, w którym na co drugiej stronie umieszczone były fotografie przedstawiające przeróżne szpaczki, kosy czy wróbelki, i za każdym razem potrafił mi opowiedzieć jakąś niesamowitą historię o tym co ten ptaszek tutaj właśnie zmajstrował. Na przygotowanej wspólnie z Panią Małgorzatą Lewandowską i Panem Romanem Nowoszewskim wystawie pojawia się zdjęcie gdzie siedzę z Dziadkiem na drabinie. Nie jest to w żadnym wypadku sytuacja zaaranżowana. Biblioteczne wspinaczki wysokogórskie, gramolenie się po drabinie, wyciąganie książek z górnych półek, było regularną naszą aktywnością sportowo-rekreacyjną. Z tych książek myślę, że najlepiej pamiętam ładne, ilustrowane przez Dorégo, wydanie Les Cent Contes drolatiques Balzaca a szczególnie rycinę na której młody giermek klęczy u stóp siedzącej, na misternie zdobionym krześle, damy a przez malutkie okienko niczym smok wpływa do sali ogromny, zakuty w zbroję, wąsaty mąż i przecina tego gogusia gigantycznym dwuręcznym mieczem na pół a on literalnie rozsuwa się na dwie połowy i wylatują mu wszystkie flaki. Może konfabuluję ale wydaje mi się, że mały piesek porywa jego jeszcze tętniące serce. Można to potraktować jako preludium do curiosów i diabolików, które są wątkiem stale przewijającym się w naszych wspólnych zainteresowaniach.
Dość niekonwencjonalnym a z lubością praktykowanym przez JWG rytuałem bibliofilskim było coniedzielne kastrowanie zdekompletowanego leksykonu Brockhausa na potrzeby mojej teki rycin – moje zbiory co tydzień wzbogacały się o kolejne litograficzne plansze przedstawiające a to radiolarie, a to świetliki, rajskie ptaki albo ludy dalekiej Azji i Afryki. Starczyło tego dobra do połowy lat 70. Rytuałów i przeróżnych celebracji mieliśmy zresztą bez liku. Co miesiąc po wyjściu listonosza (ja dostawałem rentę po moim ojcu a Dziadek emeryturę) braliśmy się za ręce i skakaliśmy w kółko śpiewając:
Hej renciści, emeryci stwórzmy razem krąg
Powitajmy dzień wypłaty podniesieniem rąk.
Ponieważ namiętnie odwiedzaliśmy nie tylko antykwariaty ale i pchle targi za każdym razem po powrocie z bezkrwawych łowów zamykaliśmy się w dużym pokoju, do którego „nasze panie” (czyli moja mama i babcia Murka) nie miały wstępu w czasie gdy przygotowywaliśmy dla nich na stole ekspozycję prezentującą nasze najnowsze trofea. Po przyjeździe z wakacji czekał na mnie zawsze „stoliczek wakacyjny”, na którym oprócz drobnych prezentów i książek znajdowały się wszystkie egzemplarze Świata Młodych jakie ukazały się w czasie mojej nieobecności. Łapczywie rzucałem się na nowe odcinki Tytusa. Jeżeli mnie pamięć nie zawodzi ukazywał się tam również w odcinkach Zaginiony świat Conan Doyle’a – Dziadek pomagał mi wycinać błękitne paski, które następnie skrupulatnie wklejaliśmy do zeszytu, gdyby nie on nie doświadczyłbym prawdopodobnie tej archaicznej przyjemności. Moje dzieciństwo obfitowało we wspaniałe prezenty nie były mi one jednak ofiarowywane w sposób oczywisty i nie koniecznie przy jakieś konkretnej okazji. Wprawdzie JWG nie pielęgnował mitu Świętego Mikołaja, jednak uparcie nie przyznawał się do komiksów o Kapitanie Żbiku czy jasnowłosym nordyckim pitekantropie Rahanie, które w tajemniczych okolicznościach materializowały się pod dywanikiem koło mojego łóżka.
Dziadek kupował mi komiksy tam gdzie mógł a nie było to wcale takie oczywiste. Pierwsza połowa lat siedemdziesiątych to okres boomu gierkowskiego, któremu zawdzięczamy m.in. sowicie zaopatrzoną księgarnię zagraniczną mieszczącą się na pierwszym piętrze „domu bez kantów”, była to nasza kopalnia francuskich bande dessinée – w tym okresie fascynowały mnie postacie wykreowane przez Gościnnego: Asterix, Iznogoud i Lucky Luke. Byłem w tej dziedzinie dzieckiem uprzywilejowanym – w pewnym momencie miałem po prostu komplet każdej z tych serii. Później dziadek wynalazł cudowne komiksy Freda o przygodach Filemona – jest to totalnie hipnotyczna opowieść, będąca swego rodzaju ewolucją somnambulicznych przygód Little Nemo, a dziejąca się w paralelnej rzeczywistość surrealnego archipelagu tworzonego przez litery nazwy Ocean Atlantycki jaką oglądać możemy na każdej mapie. Dziadek jako człowiek rozkochany w parisianach zafundował mi również Le Démon de la Tour Eiffel – umiejscowiony w XIX wiecznym Paryżu komiks o ezoteryczno-kryminalnych przygodach niesfornej Adeli Blanc-Sec – kontynuowałem lekturę tej serii już jako licealista w bibliotece Instytutu Francuskiego. Lata siedemdziesiąte jednak to nie tylko pięknie wydane francuskie albumy ani szmatławy acz lubiany komiks PRL-owski, w tym okresie „w drugim obiegu” pojawiły się amerykańskie komiksy SF z okresu nazywanego dziś “Golden Age”. O ile Supermanów i komiksów o innych bohaterach spod egidy DC czy Marvela było stosunkowo niewiele o tyle na „perskim” co i raz trafić można było Magnusa pogromcę robotów, Doktora Solara, Metal menów czy Metamorpho. Te postnuklearne fantazmaty drukowane były w Polsce na rynek niemiecki i skandynawski. Wynoszone przez drukarzy trafiały na bazary czy do antykwariatów. Wszystkie te komiksy JWG tłumaczył mi „na żywo” – poruszał się swobodnie w obrębie dziewięciu języków tak więc komiksy anglo-, francusko-, czy niemieckojęzyczne wchodziły nam „na gładko” natomiast jeżeli trafił się jakiś norweski też nie było problemu – Dziadek po prostu na poczekaniu wymyślał całą narrację, co z perspektywy czasu doceniam podwójnie. Nie bez powodu mówię tyle o komiksach. Ich wspólne czytanie to dla mnie bardzo istotne doświadczenie, które również przekłada się do pewnego stopnia na to, jak staram się wychowywać swojego synka. JWG nie stronił od popkultury i nigdy nie lekceważył moich autentycznych zainteresowań, co wydaje mi się fundamentalne. Podejrzewam, że częstym błędem ludzi wrażliwych i wykształconych, o subtelnych umysłach i wyrafinowanych gustach jest to, że tak bardzo chcą przekazać swoim dzieciom to co uważają za istotne i wartościowe, że deprecjonują do pewnego stopnia ich fascynacje traktując je jako błahostki i uważając, że mają coś piękniejszego, głębszego, ważniejszego do zaoferowania. Dziadek zawsze pochylał się nad wszystkimi moimi czy dziecinnymi, czy później młodzieńczymi zainteresowaniami a gdy znajdujemy akceptację i ktoś jest otwarty na nasz świat wtedy my też dużo łatwiej otwieramy się na świat tej drugiej dorosłej osoby. Myślę, że to jest nie tylko szlachetne, ale również bardzo efektywne działanie.