SZEMRANY RÓŻ

…Z socrealizmu, który rozważałem w łóżku, leniąc się rano, zaniosło mnie, nie wiem czemu, ku palcom Bogny. Są szkolne, jest na nich atrament. Niezbyt zadbane paznokcie. Są nieśmiałe i niezręczne, choć pełne ciekawości. Gdy otulają tę część, która rośnie tak, że za chwilę staje się całym mną, jest w nich wiedza, której nikt nikogo nie nauczy…



Bogna

Dear PINK’s

Zafundowałem sobie ostatnio powtórkę ze “Złego”. Zawsze lubiłem Tyrmanda ale dziś doceniam go chyba jeszcze bardziej niż lat temu dwadzieścia. Opis czeszącego się Meteora to majstersztyk – klasa sama w sobie, apasze z Koszyków mogą wzburzyć krew w każdej wrażliwej na dziką męską urodę istocie zaś inwokacje warszawskie zważywszy na fakt, że aktualnie znajduję się za oceanem a duszę mam konkretnie zrytą, działają na mnie wyjątkowo balsamicznie. Dziewczyn i kobiet u pana Leopolda też nie brakuje – rasowych do granic bólu niezależnie od wieku, proweniencji i konduity. Od dawna miałem ochotę wrzucić na różowe forum Bognę z “Dzienników” – cytowany na wstępie fragment* z miejsca rozłożył mnie na łopatki i wywołał rumieńce na mych młodzieńczych jagodach. Dziś jednak mimo iż Roma Leopard niewątpliwe trafia w mój gust jak posłane pewną ręką diabolo do celuloidowego kwiatu na strzelnicy serce moje należy niepodzielnie do Hawajki. Chwała zdzirom i nędznicom! Chwała szemranej wiośnie! Niech tych kilka różowych fragmentów będzie zachętą dla wszystkich, którzy bardziej lub mniej świadomie przeskoczyli Tyrmanda. Talentu ani wdzięku nie sposób mu odmówić. A tak w ogóle to czapki z głów obywatele stolicy! – nie ma drugiej takiej książki o Warszawie.

PINK NOT DEAD!

maurycy

Roma była cała w źle dobranych ciuchach; różowy cardigan w kolorze dziecięcej kołderki, droga, żółta apaszka na szyi oraz ciemnozielona spódnica dawały ten sam efekt, co pokrywające jej młodą, ładną i zmęczoną twarz piegi przy smoliście czarnych włosach.

str. 87

Kuba dotarł do bufetu i spojrzał natarczywie na dziewczynę. Była bardzo ładna i bardzo zajęta. Zwijała się szybko i sprawnie wśród wydawanych zakąsek, odpieczętowanych półlitrówek, rachunków i bonów, podrzucanych przez kelnera. Brudny, niegdyś biały fartuch opinał jej przepyszny biust, smagłe, pełne ramiona wychylały się z wysoko podkasanych rękawów. Miała smoliście czarne włosy, gładko ściągnięte do tyłu, ogromne, ciemne oczy i pełne, ślicznie skrojone wargi, na których gruba i tania szminka dawała efekt egzotyczny. Piękne brwi, pociągnięte grubo ołówkiem, i zdrowe, rumiane policzki niepotrzebnie podmalowane wywoływały ból w sercu na widok tego bezmyślnego niszczenia złą kosmetyką tak hojnie przez naturę rozsianych skarbów. — Hawajka — powiedziała do niej otyła jak klucha kasjerka o czerwonej twarzy, odziana w zdobną w falbanki suknię — krzyknij na Wieka, żeby dał nową beczkę. Tu już sama piana. — To mówiąc, wykręciła kran z pustej beczki. — Siostro — rzekł Kuba — niech mi pani naleje jednego haka i położy na czymś kawałek śledzia. — Hawajka spojrzała na Kubę, jakby go dopiero co zauważyła. — Tylko przy stoliku — powiedziała opryskliwie — przy bufecie się nie daje. — Ja wiem, że się nie daje — rzekł Kuba — ale, siostrzyczko, nie ma gdzie usiąść, a mnie jest bardzo potrzebna jedna wódka i dzwonko śledzia. — Daj panu — wtrąciła się kasjerka, patrząc na Kubę z niechęcią; chciała widocznie uniknąć uporczywej dyskusji, która jest żywiołem dla warszawskich alkoholików w takim stopniu, jak woda dla ryb. Kubuś nie mógł oderwać wzroku od dość szeroko rozchylonego wycięcia fartucha na piersiach Hawajki, gdzie widać było rąbek niezbyt czystej bielizny i skąd wynurzała się cudownej smukłości, gładka, smagła i mocna szyja. „Hawajka… — myślał Kubuś z upojeniem — jak pragnę zdrowia, prawdziwa Hawajka z ulicy Browarnej… Albo z nieco dalszego archipelagu. Z Tarchomińskiej… — Cudo!” Dziewczyna nalała Kubusiowi wódkę i podała śledzia na zapałce, po czym ostrym ruchem zmniejszyła swój dekolt obciągając fartuch. — Dlaczego? — jęknął Kubuś. — Dlaczego to pani uczyniła? Dlaczego wyrządza mi pani bolesną krzywdę w pierwszej minucie znajomości? — Wzrok ich zetknął się na ułamek sekundy i w czarnych oczach Hawajki zamigotała wesoła przychylność. — Śmieszny z pana człowiek — powiedziała, ukazując białe zęby w uśmiechu. — Pani nie z Warszawy, prawda? — spytał Kuba z galanterią, jakby pragnąc usłyszeć wreszcie o zamorskim pochodzeniu tej istoty. — Nie — odparła życzliwie Hawajka — z Mogielnicy. Zna pan? — Nie — rzekł Kubuś z żalem — niestety. Ale to nic — oświadczył z nagłą stanowczością — wybiorę się tam swoim szkunerem. Czy Mogielnica to atol, czy laguna? — Nic nie rozumiem — rzekła dziewczyna z uśmiechem. — Hawajka! — krzyknęła wrogo kluchowata kasjerka — teraz nie czas na flirty! — Po co ten krzyk, pani Lidio? — odparła z tupetem Hawajka. — Widzi pani przecież, że się robi. Co to — zwróciła się do Kubusia — porozmawiać nie wolno? Jestem na etacie, a nie jakieś tam popychle! — Słusznie — przytwierdził z zapałem Kubuś i wypił wódkę. — Widzę, że jest pani uświadomiona. Znaczy się, że Mogielnica jest laguną powiatową, a może i wyżej. — Nie pana czekoladowy interes! — rzekła z udaną opryskliwością Hawajka — nie widział go kto? Blondyn… Ledwie trzy minuty, a już o takich sprawach! Obchodzi go, czy jestem uświadomiona… — Roześmiała się i dodała: — A pan co za jeden? — Na imię mi Lulek — rzekł Kubuś — ładnie, co? — Po czym zwrócił się do kluchowatej w falbankach: — Pani jedna jest mnie w stanie zrozumieć, widzę to w wilgotnym błysku pani — oka. Czasami człowiek spojrzy tylko raz i wie nagle, że życie jego zaczęło się w tej właśnie chwili. No, nie? Niech pani powie, widzę, że ma pani duszę artystki! — Owszem — przyznała kluchowata — ma pan rację. Zdarzyło mi się parę razy coś takiego. Ale to było dawno — westchnęła. — Co dawno? — żachnął się Kuba — te parę lat się nie liczy. Słowo „dawno” nie istnieje we wspomnieniach. My to wiemy, prawda? — Prawda — uśmiechnęła się ciepło kluchowata. — On jest bardzo miły — powiedziała do Hawajki, wskazując Kubę wzrokiem; dziewczyna nie odrywała od Kubusia oczu. — Hawajka! — krzyknął ktoś zza kotary, z prawej strony — chodź po wódkę!

str. 223-224

Po chwili zjawiła się Hawajka, dźwigając w wyprężonych do dołu ramionach skrzynkę z wódką. Ustawiła ją na wieży innych skrzynek i stanęła za bufetem. — Hawajka! — krzyknął ktoś od stolika, przy którym siedział człowiek z akordeonem — nastaw płytę, artysta ma urlop! — Rzeczywiście, beżowa głowa harmonisty spoczywała bezwładnie na instrumencie. Hawajka wyjęła płytę spod bufetu i włączyła małego pioniera na adapterze. Z głośnika rozległo się tango: „Ja znam takie oczy rozwarte i duże, gdzie nieba swój lazur…”, przyjęte na sali z pełnym uznaniem i rozmaitymi przyśpiewkami w rytmie zawadiackich półeczek „Oj, radi, radi, rach, ciach, ciach…” Kuba westchnął. — Pani ma piękne oczy… — powiedział nabrzmiałym uczuciem tenorem. — Doprawdy? — uśmiechnęła się Hawajka; widać było, że deklaracja ta sprawiła jej żywą przyjemność. — Pan ma pięknego motylka — odwzajemniła się, wskazując na muszkę Kubusia. Kubuś bez słowa rozwiązał i zdjął muszkę z szyi. — Proszę — rzekł — niech pani sobie to weźmie. — A na co mi to? — obruszyła się nieco Hawajka, zaskoczona takim rozwojem sytuacji, co nie wpłynęło na sprawność w wydawaniu wódki zaaferowanemu kelnerowi i w odbieraniu odeń bonów. — Na pamiątkę dzisiejszego wieczoru… — rzekł z sentymentalną emfazą Kuba. — Da pani swemu chłopcu, żeby ładnie wyglądał… Tak bardzo pragnę w tej chwili, by radość mieszkała w pani sercu, że z chęcią będę upiększał pani chłopców, aby się pani bardziej podobali… Ma pani przecież chyba jakiegoś chłopca? — Mam — rzekła Hawajka, wyraźnie wzruszona taką wielkodusznością. — To poważny facet. Inny niż ci tu. Fachowiec — dodała z akcentem poufnych zwierzeń, nie przestając rozlewać piwa. — Fryzjer. Ale takich kolorów nie nosi — z żalem wskazała na muszkę. — Mimo to niech ją pani weźmie — nalegał Kubuś — skoro się pani podoba. Zrobi mi pani przyjemność, biorąc ją. Ten strzęp barwnego jedwabiu będzie od dziś jedyną więzią nas łączącą. Dla mnie urasta on do znaczenia symbolu… Zresztą mam zapasową. — Hawajka była poruszona mnóstwem tak pięknych słów; wytarła mokre od piwa ręce w fartuch, — pomyślała chwilę, po czym wzięła muszkę i wsunęła ją sobie za dekolt z wyzywającym uśmiechem. — Dziękuję — westchnął Kubuś; gest Hawajki wywołaj w nim dreszcz bolesnej rozkoszy. Wyjął z kieszeni nową, wiśniowo-perłową muszkę i zawiązał sobie wprawnie pod kołnierzykiem. — To było ładnie z pana strony — szepnęła Hawajka i Kubuś pomyślał, że aczkolwiek chyba nigdy nie zwycięży owego poważnego fryzjera, to przecież już stanowi dla tej dziewczyny jakąś zakazaną urodę życia. — Hawajka — rzekł gruby mężczyzna w okularach z grubego szkła i w czarnej oprawie, który pojawił się naraz obok dziewczyny — może byś się wzięła za robotę, nie? — A co? — prychnęła gniewnie Hawajka — brakuje coś panu, panie kierowniku? — Nie widział go kto, jaki ważny — wtrąciła się szyderczo kluchowata kasjerka. — Porozmawiać dziewczynie nie wolno? — Widać było, że szyderstwo to zaprawione jest samoudręką prawowitej małżonki, radującej się z klęsk niewiernego męża. Kuba spojrzał zaczepnie na kierownika, na jego byczy kark i ogromny nos. „Same mięśnie — pomyślał z troską — góra bicepsów, a na szczycie okulary. Klasyczny restaurator”. Rozumiał wszystko i był gotów do walki: poza grubymi soczewkami szkieł kierownika migotała wściekłość, ta zaś mogła pochodzić tylko z zazdrości, i Kuba poczuł, że dziewczyna znalazła w nim obrońcę przeciw obleśnym konkurom szefa. Ale Hawajka nie wyglądała na istotę potrzebującą pomocy, wobec czego Kuba rzekł z groźną uprzejmością: — Siostrzyczko, jeszcze jedną dużą wódkę dla mnie, dobrze? — Hawajka wyjęła litr, aby nalać, lecz kierownik rzekł opryskliwie: — Nie ma picia przy bufecie. — Co pan powie, panie Śliwka? — zdziwił się dość lekceważąco jakiś wychudły facet o ptasiej twarzy pod cyklistówką, pijący piwo z kufla wielkiego jak jego własna głowa. — Coś nowego… — dodał zaczepnie. — A w ogóle… Co pan od niej chce? Poflirtować z młodym blondynem nie wolno? Z kim ma flirtować? Z panem? — ostatnie słowa nosiły w sobie wyraźną kpinę, widocznie stali bywalcy baru „Słodycz” wiedzieli coś niecoś o lirycznej tragedii kierownika tej instytucji. Kluchowata kasjerka promieniała, widać było, że porażka szefa działa na nią kojąco jak balsam.

str. 225-226

— Kiedy zamykacie tę fabrykę wzruszeń? — zwrócił się Kubuś do milczącej Hawajki. Hawajka podniosła z wolna wzrok i ujrzała piwne oczy Kubusia tak promienne, wesołe i mądre, że coś w jej duszy spadło i klekotało długo, jak opuszczona na podłogę pokrywa od rondla. — O dwunastej — powiedziała cicho. — Doskonale — rzekł poważnie Kuba. — Zaczekam na ciebie i odprowadzę cię do domu. — Hawajka nie powiedziała nic. Wiedziała, że nic tu nie pomoże sprzeczka z tym chłopcem ani kłótnia z sobą samą.

str. 233

Wolniutko, sycąc się tą powolnością, jechał wzrokiem w górę, aż na czwarte piętro, do zdobnego w tani, gzymsowy tympanonik okna, tam w rogu, za którego pospolitą firanką rozciągało się długie, kiszkowate wnętrze jego, Kubusia, pokoju. W tym umeblowanym pokoju, pokoju przy rodzinie, brzydkim i wysokim, wśród stert leżących na stole i na podłodze książek, pod wiszącą na ścianie, zdobytą ongiś w turnieju juniorów parą bokserskich rękawic i pod fotoreporterskimi zdjęciami z różnych etapów jego kariery, na żelaznym łóżku, z głową wtuloną w jego, Kubusia, mizerną i twardą poduszkę, spoczywała jedyna na świecie istota obdarzona czarodziejską mocą, zdolną przemieniać ten wilgotny, ponury pokój w przecudną, tęczową grotę pachnącą ambrą najśliczniejszych przeżyć, pulsującą najdelikatniejszym, najbardziej upojnym ciepłem barwistej, młodzieńczej miłości. Siłą, ciągnąc niemal rękami głowę, oderwał wzrok od owego okna i powędrował w kierunku Puławskiej; za każdym razem jednak, gdy w wyobraźni jego ukazywała się ciemna głowa o rozrzuconych włosach na jego, Kubusia, taniej, kraciastej powłoczce, gdy pamięć jego odnajdywała po raz nie wiem który zapach gorącego, sennego oddechu, gdy odszukiwał z pasją i uporem w tej pamięci smak pełnych, czerwonych warg — wtedy eksplodowało coś słodko, tkliwie koło jego serca, jakieś doznanie rozsadzające, nienazwane kłębiło mu się w krtani i Kubuś podskakiwał jak oczadziały radością pierwszoklasista, który nie odrobił lekcji, przyszedł do szkoły, dowiedział się, że wszyscy nauczyciele zachorowali i że ma przed sobą cały wolny, wiosenny dzień.

str. 354

Ulica tonęła w słońcu. Był koniec kwietnia, dziewczęta jaśniały kolorami spódnic i obcisłych sweterków, na widok których twarze mężczyzn spinały się ambicją i wolą zwycięstw.

str. 244

wszystkie cytaty:

Lepold Tyrmand “Zły”
Czytelnik, Warszawa 1990

check also:

PINK LITERATURA POLSKA

PINK LITERATURA POLSKA 02

DARK PINK

* podziękowania dla Mirelki za odkopanie mi tego smakołyku (.づ☀‿☀)づ