Every beloved object is the center point of a paradise.

Aquarium, german lithography at greyherbert’s flickr stream
Dear PINK’s
Opublikowałem ostatnio dwa felietony w “Zwierciadle” (kwiecień – Iluminatory, maj – Megamiasto). Pierwszy z nich poświęcony jest mojej młodzieńczej akwariowej przygodzie – ponieważ rzecz jest o raju pozwalam ją sobie przywołać na różowym forum.
Iluminatory
Pierwsze akwarium miałem już jako konkretny brzdąc. Falowały w nim wstążki trawy wodnej, buszowały ceglastoczerwone mieczyki, pręgowane danio, pstre gupiki – przedszkolny standard. Rybki się mnożyły, małe czarne kuleczki wpatrywały się we mnie spomiędzy zielonych wodorostów, moja kotka Szarusia namiętnie mieszała w nim pręgowaną łapą.
Temat powrócił, kiedy miałem lat mniej więcej jedenaście. Wczesne lata 80. Słuchaliśmy już w tedy Kiss-ów, czytaliśmy Lema, po kątach z płonącymi uszami oglądaliśmy “plajboje”, ale, mimo iż tacy “dorośli”, byliśmy wciąż dzieckiem podszyci i wodne mikro-światy doskonale wpisywały się w naszą naturalną potrzebę fantazji. Byliśmy hodowcami. Ja miałem słabość do kolorowej drobnicy i do potworów. Migocząca chmura neonków rozświetlała wodną toń, w okolicy dna kłębiły się stwory rodem z koszmarnych wizji Lovecrafta: glonojady, Loricarie, kirysy i kiryśniki. Moim największym marzeniem były wtedy cierniooczki Kuhla. Drobne, niesamowicie barwne piskorki o pyszczkach jak wąsate żelazka: pomarańczowe i czarne pierścienie wywoływały w moim słomianym łebku wizje tropikalnych cudów Jawy i Sumatry. Znałem je jednak głównie z kupowanych w ośrodku NRD książek. Podobnie jak czarne, czerwono-ogoniaste Labeo i sumiki szkliste – niepojęte żywe szkieleciki, były wtedy praktycznie niedostępne na polskim rynku.
Miałem obsesje roślin – do moich ukochanych należały wodny mech i paprocie: plamiste Microzorium i czarna, niezwykle wolno rosnąca elegantka – Bolbitis. Do dziś dostaję gęsiej skórki na dźwięk tych nazw. Moim idolem był Bogusław Ziarko – pierwszy człowiek, który wprowadził do Polski koncept akwariów holenderskich – horyzont roślinny wypełniał szczelnie tło w tych “barokowych” zbiornikach. To dopiero była bajka. Jego malutki, do dziś istniejący sklepik przy warszawskich sądach był prawdziwą mekką mojego dzieciństwa. Chodziło się tam nie tyle po to, żeby coś kupić, ile żeby podziwiać jego zielone uniwersum.
Doroczne wystawy akwarystyczne w Pałacu Młodzieży budziły nasz niepohamowany entuzjazm. Ziarko regularnie dostawał medale za swoje akwaria. Spotykaliśmy tam też innych “prawdziwych” akwarystów. Najlepiej pamiętam pewnego muzyka z filharmonii, którego odwiedzaliśmy w bloku przy Klaudyny. Jak każdy, miał tylko dwa pokoje: w jednym mieszkał wraz z żoną i dzieckiem, w drugim w zielonym półmroku trzymał bojownki, glonojady i złociste king kobry – ozdobione labiryntami łusek albinotyczne gupiki ciągnące za sobą “gigantyczne” wachlarze rdzawych ogonów kilkakrotnie przekraczające długość ich mikroskopijnych ciałek. Było coś uroczego w tym międzypokoleniowym porozumieniu, w poważnych rozmowach, jakie 40-letni mężczyźni toczyli z pętakami. Dorośli hodowcy byli naszymi bohaterami, choć relacje te nie były bezbolesne: gdy pewnego razu zobaczyłem jednego z nich ubranego – o zgrozo! – w fioletowy bistorowy garnitur o mało nie spaliłem się ze wstydu przed chłopakami.
Inne charakterystyczne postaci, które zniknęły już właściwie z warszawskiego pejzażu to sezonowi poławiacze dafni. Było coś hipnotycznego w tych zakutych w prochowce starszych panach, którzy stawiali swoje wytarte skórzane aktówki na brzegach stawów i glinianek, by później godzinami z namaszczeniem wodzić w mętnej toni siatką zrobioną z pończochy. Zimą po żywy pokarm jeździło się na Pragę. Stalowa, Szwedzka – dla mnie, chłopaka z Żoliborza, były to ekspedycje do zaginonego świata. Graliśmy wtedy namiętnie w pokera – przegrany musiał przywieźć Tubifex dla całej bandy. W lutym była to niezła katorga – zawsze jednak ktoś z kumpli dotrzymywał skazańcowi towarzystwa w tej odpowiedzialnej misji.
Żwirek do akwariów kradliśmy z warszawskich filtrów – piasek był dla frajerów. Skok przez mur, czołganie się na brzuchu, przypadanie do ziemi z bijącym sercem na widok przejeżdżającego meleksa. A potem dzika frajda, kiedy pękający w szwach “zetempowski” plecak mamy znalazł się już bezpiecznie po drugiej stronie ogrodzenia. Ucieczka z oflagu, szemrana historia – “Boso, ale w ostrogach” w naszym szczeniackim wydaniu.
Najważniejsze i najpiękniejsze jednak były wyprawy na giełdę pod Mostem Poniatowskiego – przez listopadowe mroki, brudnym tramwajem, w którym tliła się co trzecia żarówka. U kresu nocy czekała eksplozja koloru: ogrzewane błękitnym płomieniem pastylek spirytusowych akwaria stojące na maskach fiatów i trabantów. Pożoga tęcz: żywe klejnoty, obiekty pożądania. We łbie wirowało mi od egzotycznych nazw: Jawa, Sumatra, Borneo – Boże, jak ja chciałem się tam kiedyś znaleźć – brodzić z siatką w leniwym nurcie azjatyckich rzek.
Już jako człowiek dorosły wielokrotnie myślałem, że nie przez przypadek głównym akwarystycznym ośrodkiem PRL był Śląsk. Chorzów, Katowice – doskonale wyobrażam sobie te bure miasta, pokryte węglowym pyłem szyby. Zwalistych, znużonych facetów, którzy po powrocie do domu siadają w fotelach przy akwariach. Ich zmięte koszule, filcowe kapcie, spowite dymem z Extra Mocnych twarze wpatrzone w pulsującą kolorem zieleń. Kapitan Nemo nie miał fajniej w swoim Nautilusie. To były prostokątne iluminatory – okna w szarości z widokiem na tropikalny raj.
Maurycy Gomulicki, luty, 2012, Mexico DF
PINK NOT DEAD!
maurycy

Aquarium, vintage illustration at alexday58’s flickr stream
check also:
Beautiful 1680 liters aquarium

Pink Fish, John Harvey, Hong Kong, 2009