MÓJ DZIADEK JWG (ciąg dalszy)

kontynuacja tekstu z poprzedniego wpisu:



Kolejnym rytuałem było udawanie się na tak zwane „wyprawy do miasta”. Jak można się domyślić nie były to wspólne rundki po barach lecz wypady do księgarń i antykwariatów. Wymienię tylko te szczególnie mi bliskie, mając nadzieję, że odezwą się przyjemnym echem w głębi bibliofilskich serc. Wspominałem już dział zagraniczny księgarni mieszczącej się w „Domu bez kantów” byliśmy tam wpuszczani przez ekspedientkę za kotarkę, gdzie dane mi było przeglądać komiksy, które nie zostały jeszcze wyłożone „na ladę”. Tam też kupowaliśmy albumiki przyrodnicze ze wspomnianej wcześniej serii Couleurs de la Nature wydawnictwa Hatier. Mam je wszystkie po dziś dzień. Jeżeli zaś mowa o antykwariatach wpadaliśmy czasem do „Brudasa” na Piękną ale niewątpliwie najważniejszym punktem na mapie tych pielgrzymek był Antykwariat Naukowy na Świętokrzyskiej. Nazwy tej zresztą JWG nigdy nie używał – chodziło się po prostu „do Farbicha” czyli do Pana Farbiszewskiego – eleganckiego, szpakowatego mężczyzny w którego sanktuarium „księgosusz” był nader rzadkim zjawiskiem. Z ogromną sympatią wspominam pracującego tam stareńkiego Pana Zawirskiego, który zawsze był dla mnie bardzo miły a od kiedy dowiedział się, że interesuję się militariami, przy okazji każdej wizyty obiecywał, że ofiaruje mi pocisk od kulomiotu, który wykopał w ogródku. Ponieważ rzecz ciągnęła się niezwykle długo straciłem w końcu nadzieję, że kiedykolwiek stanę się posiadaczem tego precjozum. Myliłem się jednak – za kolejnym razem pan Zawirski wyciągnął z kieszeni karbowaną ołowianą kulę tak monstrualnych rozmiarów, że mogłaby nie tylko człowieka ale i niewielkiego dinozaura wyprawić w zaświaty. U Farbicha byliśmy już nie tyle wpuszczani na zaplecze co schodziliśmy do katakumb. Dziadek miał tam swoją półeczkę, na której odkładano mu książki – nie były to wyłącznie pozycje stare i rzadkie ale i współczesne zachodnie kryminały – JWG tyleż po prostu lubił je czytać co zależało mu na tym alby utrzymywać kontakt z żywym językiem. Tam więc zdobywał pockety o intrygujących kolorowych okładkach – simenony, chandlery, macdonaldy ale i pozycje bardziej nikczemne a kuszące moją niewinną duszyczkę widokiem roznegliżowanych pań ściskających karabiny maszynowe i pistolety – mam  tu na myśli serię SAS Gérarda de Villiers

Ja z kolei, ponieważ w wieku lat 8-9 czytałem już, pod wpływem mojej mamy, dużo science-fiction (w moim odczuciu tłumaczyło się wtedy w Polsce właściwie wyłącznie dobre tytuły) namawiałem dziadka na kupowanie powieści fantastycznych w lakierowanych okładkach o wiele efektowniejszych niż okładki tych książek, które miałem, nie przewidując, że treść ich będzie nad wyraz miałka. Dziadek wykazał się wprost anielską cierpliwością kupując mi a następnie tłumacząc Mścicieli z Zylei – powieść, która mimo nad wyraz efektownej okładki, przedstawiającej stojącego na piramidzie gigantycznego mecha-pająka oblanego krwawą marsjańską łuną, napisana była na poziomie: „palce miał zakończone nadajnikami promieni X-13” i naprawdę absolutnie nie nadawała się do lektury. Chciałem raz jeszcze zaakcentować tę cierpliwość i wyrozumiałość, podobne wsparcie dla dziecka, gdyż wydaje wydaje mi się to piekielnie ważne. Myślę, że takiemu między innymi traktowaniu przez Dziadka zawdzięczam to, że nigdy nie wstydziłem się swoich gustów i upodobań, niekoniecznie zgodnych z obowiązującymi konwencjami i że przez całe moje dorosłe życie zajmuję się tym co autentycznie mnie pasjonuje.

Zanim jednak zaczęły się książki czytane były jeszcze moim życiu książki opowiadane „Dziadka własnymi słowami”. Tajemnice Paryża Eugeniusza Sue zostały mi podane w tej właśnie formie. W podobny sposób zapoznałem się również z rozlicznymi opowiadaniami Montague Rhodes James‘a z tomu Opowieści starego antykwariusza. Do tej pory mam ciarki, kiedy przypominam sobie tajemniczą postać przemykającą się przez sztych w Mezzotincie, albo spleśniały wór obejmujący za szyję narratora Skarbu Opata Tomasza

Stosunkowo wcześnie też pojawiły się w moim życiu różnorakie książkowe curiosa. Niektóre z tych pozycji znane mi były jedynie z opowieści Dziadka jak np. 
Parolot Żmudzina. Niektóre odpłynęły w momentach kryzysowych, kiedy honoraria nie spływały a trzeba było zasilić domową kasę – tak stało się n.p. z książeczką w której na ślicznie wyrysowanych mapkach, trumienkami zaznaczone były groby mnichów prawosławnych, bodajże kijowskich, czy z unikatowym egzemplarzem katalogu na którego każdej stronie ręcznie odciśnięte były medale ze zbiorów właściciela. Dziadek podarował mi go by wzbogacił mój młodzieńczy księgozbiór a ja, już jako student, zaproponowałem, że mu go zwrócę, aby mógł sprzedać tę smakowitość na aukcji, bo była to rzecz kosztowna, a moment trudny. Dostałem wtedy od niego w rewanżu kilkanaście numerów przedwojennego Tajnego Detektywa. Co zaś do pozycji dziwacznych, które cały czas mam w swoich zbiorach, to już jako 10-latek stałem się szczęśliwym posiadaczem „autentycznego dziennika Kolumba”, który robił kolosalne wrażenie na moich kolegach z podwórka. Żadnemu z nich jakoś nie przeszkadzało to, że dziennik napisany jest po niemiecku – liczyły się piasek i muszle przyklejone do omszałej okładki, oraz zielony nalot widoczny na pofałdowanych stronicach. Podobnie rzecz się miała z komiksem sprzed kilku tysięcy lat znalezionym w piramidzie: Die Plagen. 3te aegyptischen Humoreske. Obie te pozycje to dość przysadziste niemieckie żarciki z końca XIX wieku.

Kiedy chodziliśmy na pchle targi kupowaliśmy nie tylko książki lecz i inne ciekawostki, m.in. militaria i to nie zawsze politycznie poprawne, bo z jednej strony miałem oczywiście gipsowe popiersie “Dziadka Piłsudskiego”, ale jak zażyczyłem sobie hełm niemiecki z II Wojny to proszę bardzo – czemu nie. Czaszka w pewnym momencie też znalazła się w moich rękach – niepreparowana – do tej pory mieszka w pudle na kapelusze choć tymczasowo przebywa na wywczasach w Wilanowie. Na początku lat 80, konsekwentnie wobec dynamik naturalnych dla mojego wieku, zacząłem interesować się muzyką rockową. Myślę, że naturalnym przejściem ze świata komiksu była fascynacja amerykańską grupą Kiss – monsterami rocka. I tutaj dziadek po raz kolejny wykazał się ogromną cierpliwością. Nie tylko chodził ze mną na perski i kupował od punkowców (stali pod kiblem na Wolumenie) płyty takie jak Destroyer czy Love Gun, ale tłumaczył mi bez zmrużenia oka teksty ich piosenek a była to naprawdę nikczemna poezja.

Jeśli chodzi o wychowanie myślę, że kolejną ważną nauką, jaką zawdzięczam JWG jest to, żeby okazywać zawsze szacunek ludziom, którzy znajdują się w jakiś sposób w gorszej, bardziej kruchej pozycji niż my, czy to ekonomicznie – czyli po prostu ludziom biednym, czy też z jakiegokolwiek innego względu związanego z pochodzeniem, statusem etc. Kwiaty zwykle kupowaliśmy od babinek, które oferowały je na rogach ulic. Ukochaną blaszaną kolejkę na kluczyk Dziadek nabył od staruszka stojącego pod Merkurym. Niekoniecznie wszystko musiało być z Pewexu albo ze sklepu z zabawkami. Również od najwcześniejszych lat Dziadek wkładał mi do łebka to, że jeśli kiedykolwiek w jakiejś sytuacji poczujemy nieprzepartą potrzebę, żeby być aroganckim to można tak się zachować wyłącznie wobec kogoś, kto jest silniejszy od nas, wyżej od nas postawiony – nigdy wobec słabszego. 

Żeby to nie była taka totalnie apologetyczna, idylliczna opowieść muszę przyznać, że JWG też miał swoje wpadki – był tylko człowiekiem i jak każdy popełniał błędy. W moim przypadku jest to „koszmar pułtuski” i generalnie „wielka wtopa” związana z próbą zaszczepienia we mnie kultu Wiktora Gomulickiego. Po prostu dla Dziadka jego ojciec był figurą tak ważną, że od najmłodszych lat byłem postawiony wobec imperatywu zainteresowania i uwielbienia dla Wiktora. W rezultacie, mimo, iż czytałem i doceniam, wiele z jego książek i wierszy, to nie jest on dla mnie istotną postacią ani jako pisarz ani jako przodek. Do tej pory mam podświadomą blokadę, która być może w jakimś momencie runie ale póki co szanse na to są marne. Jak się jest sześcio- czy ośmiolatkiem i się wyjeżdża w ubranym w stalowego koloru garniturek, po to, żeby przecinać wstęgę przy okazji odsłonięcia pomnika, czy sali pamięci pradziadka, albo występuje się w szkole im. Gomulickiego to człowiek czuje się jak coś w rodzaju obwoźnej atrakcji, małpki kataryniarza. Bycie „małym żywym Gomulickim” pokazywanym na akademiach ku czci dla takiej młodziutkiej istoty nie jest powodem do dumy a raczej przyczyną skrępowania. Myślę, że Dziadek kompletnie nie zdawał sobie z tego sprawy a ja nigdy nie potrafiłem mu tego powiedzieć nie chcąc zranić jego uczuć. JWG był również moim najtrudniejszym klientem. Po za tym, że zajmuje się sztukami wizualnymi, mam na koncie dosyć dużo projektów graficznych – myślę, że udanych, w tym również książkowych. Najcięższym klientem w moim życiu był mój Dziadek. Kiedy jako świeżo upieczony absolwent ASP robiłem dla niego katalog do wystawy na Krakowskim Przedmieściu to po prostu kompletnie nic mu się nie podobało. W końcu wyszło jak sądzę nie najgorzej ale parę łez musiałem połknąć po drodze. Dziadek miał specyficzne, nad wyraz przewrotne poczucie humoru. Potrafił przekomarzać się ze mną bez litości. Jeśli włączaliśmy dobranockę i była tam „Pszczółka Maja” to dziadek natychmiast podśpiewywał pod nosem „hitlerowska pszczólka Maja”. Kiedy chodziliśmy na Stare Miasto opowiadał mi o tym jak wylewano kaszę i smołę na szturmujących – ja zakrywałem wtedy rękami uszy i mówiłem „Dziadeczku nie, nie, nie” a Dziadek fundował mi kolejny niesforny wierszyk w rodzaju:

Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Maurycek z garstką rycerzy,
Dziadek pod miastem zatknął sztandary,
Jutro do szturmu uderzy.

Zgrabna parafraza, wiadomo z kogo, dla mnie jednak swego czasu nie do zniesienia. Ale układał też dla mnie słodkie wierszyki np. żebym potrafił powiedzieć gdzie mieszkam na wypadek gdybym się zgubił. W związku z tym już jako kompletny brzdąc miałem wyryte w słomianym łebku następujące wersy: 

Idzie sobie Pyś kotycy,
Ma na imię Maurycy,
Ten wiercicki, ten kręcicki,
Nazywa się Gomulicki.
Aktualny adres jego
To ulica Krasińskiego,
Tam to sobie mieszka właśnie
pod numerem 18,
A w mieszkaniu nr 3
– tam mieszkamy właśnie my

Chciałbym jeszcze wspomnieć krótko o dojrzałym okresie przyjaźni, tzn. o momencie kiedy ja byłem już człowiekiem dorosłym, aktywnym zawodowo, podróżującym, już sformułowanym jako artysta. Regularnie odwiedzałem Dziadka ale i on przychodził do mnie do pracowni. Osiemdziesięciokilkuletni człowiek złaził do piwnicznych kazamatów w bloku, oglądał ze mną slajdy – urządzałem tam pokazy dla przyjaciół, ale też specjalnie dla niego. Kiedy zacząłem wyjeżdżać do Meksyku dzwoniłem do niego o tyle, o ile kieszeń mi na to pozwalała (dobrodziejstwo Skype’a nie było jeszcze naszym udziałem) ale pisałem do niego regularnie. Listy te w miarę upływu lat, kiedy zaczął tracić coraz bardziej wzrok (na jedno oko nie widział odkąd go pamiętam) zacząłem drukować coraz większymi literami, tak że ostatnie, te pisane już po roku 2000, które de facto są normalnej objętości (czyli mają pewnie około dwu stron maszynopisu) mogą mieć nawet kilkanaście kartek. Drukowałem je z reguły na różowym papierze, a pisałem dziadkowi o wszystkim: o podróżach do niezwykłego, magicznego ogrodu w Las Pozas obok Xilitla gdzie betonowe struktury rodem z wizji Hieronima Bosha pokrywają się cętkami tropikalnych porostów ale też o wyprawach nad ocean i piersiach młodych dziewcząt smaganych ciepłym wiatrem. Myślę, że JWG, dzięki autentyczności naszej wzajemnej relacji, dzięki temu, że ja tak wiele od niego dostałem, do końca życia miał też unikalny kontakt z popkulturą, coś co większości ludzi w jego wieku, nawet o niezwykle otwartych umysłach, nie jest dostępne. Z Japonii przywiozłem mu niezwykle finezyjne figurki mangowych bohaterek, czy erotyczne publikacje hentai – rzeczy zjawiskowe a zarazem niszowe z którymi kontakt, w analogowej przestrzeni eksploracji dostępnej 95-letniemu człowiekowi urodzonemu w pierwszej dekadzie XX wieku, był naprawdę mało prawdopodobny.

Pod koniec życia dużo czytałem Dziadkowi. Wszyscy moi bliscy przyjaciele wiedzieli, że jeśli jestem w Warszawie to między godz. 6. a 9. wieczorem mnie „nie ma”, dlatego, że jestem u Dziadka i jest to czas zarezerwowany na lekturę. Czytaliśmy bardzo różne książki i tu przydarzyła się szczególna wolta, którą szanuję i która mnie wzrusza: w pewnym momencie, skończyliśmy akurat Opowiadania odeskie, które dobrze nam weszły i zaczynaliśmy Armię Konną, ten mój taki niezłomny, zdecydowany, charakterny Dziadek wziął mnie za rękę i powiedział: „Maurycku, to jest za mocne, ja za dużo już przeżyłem, ja już nie chcę takich strasznych rzeczy słuchać” – Babel poszedł w kąt i zabraliśmy się za Hrabiego Monte Christo. Mam poczucie, że czytając powieści przygodowe zwróciłem mu w pewien sposób część tego, co on mi dał kiedy byłem małym dzieckiem. Było to strasznie przyjemne. Dumas jest niezawodny! Ostatnią książką jaką czytałem Dziadkowi był Kapitan Blood Rafaela Sabatini. Przy czym czytałem mu go również w szpitalu, na tydzień nieledwie przed jego śmiercią, a że w tym szpitalu leżał na sali z czterema innymi starymi panami, którzy wszyscy umarli w międzyczasie, więc nieintencjonalnie, również w jakiś sposób uprzyjemniłem ostatnie chwile kilku zupełnie mi nie znanym osobom. Sabatini jest uroczym pisarzem. Jeśli ktokolwiek lubi pirackie opowieści to jest to stuprocentowy pewniak.

Mieliśmy też swoje szczególne rytuały pod sam koniec życia Dziadka. Goliłem go na przykład. Przy czym zamieniałem się wtedy w takiego rasowego przedwojennego fryzjera, bo był i gorący ręczniczek, którym rozparzałem mu twarz, i biała serweta zawiązywana pod szyją. Brzytwy wprawdzie miałem, ale pędzel dobry, bobrowy, krem do golenia Wars i Old Spice’a oczywiście na koniec. Ważną sprawą, na którą chciałbym zwrócić uwagę jest kwestia kontaktu fizycznego z ludźmi starymi. W momencie kiedy umarła moja babcia i Dziadek został zupełnie sam, uświadomiłem sobie, że jestem absolutnie ostatnią osobą na tej planecie, która może go przytulić. Wszyscy inni odnosili się wobec niego z należnym mu szacunkiem a więc i z nieuchronnym dystansem. Kłaniali się, ściskali dłoń Panu Profesorowi. Natomiast ja byłem tą osobą, która ciągle mogła ukochanego Dziadka zamknąć w objęciach. A ponieważ „połowę dzieciństwa” spędziłem siedząc albo leżąc z główką na jego kolanach, to w ostatnich tygodniach jego życia, ja: wielki – 183 centymetrowy byk siadałem mu jeszcze na kolanach. tzn. dziadek siadał na fotelu, a ja niby wskakiwałem mu na kolana (faktycznie opierałem się na własnych, klęczałem niejako) i go obejmowałem. I to jest coś, co mi się wydaje jest piekielnie ważne, bo dopóki jesteśmy młodzi to dotyk jest czymś naturalnym tyleż w relacjach z rodzicami, co z przyjaciółmi czy w całej sferze doświadczeń erotycznych, natomiast w momencie kiedy się starzejemy nagle się odsuwamy w przestrzeń w której nie ma już prawie takiego emocjonalnego fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Strasznie się cieszę, że mogłem się przytulać do Dziadka właściwie do końca.

Chciałem jeszcze powiedzieć, że doświadczenie obecności JWG w moim życiu było dla mnie w szczególny sposób przedłużone. Odziedziczyłem po nim mieszkanie i bibliotekę. Dekonstrukcja tej katedry, tej wyspy zaczarowanej, która była dla mnie czymś niezmiennym, taką oazą bezpieczeństwa, podstawowym punktem odniesienia w moim świecie, było trudnym emocjonalnie zadaniem, które zajęło mi kilka lat. Zgodnie z wolą JWG skatalogowałem i przekazałem różnym instytucjom publicznym, między innymi bibliotece na Koszykowej, kilka tysięcy woluminów. Dziadek jeszcze parę lat po śmierci puszczał do mnie perskie oko, uśmiechał się z pomiędzy kart książek. Nieoczekiwanie natrafiłem na Ostatnią przygodę czterdziestopięcioletniego mężczyzny, w momencie kiedy sam przeżywałem taką późną miłość, nagle znajdowałem jakiś wpis zabawny a niesforny na pierwszej stronie, a zdarzało się też znaleźć i dwie stówy zachomikowane w jakimś tomiku. To wszystko sprawiało, że Dziadek nie do końca przeniósł się przeszłości i to było niezwykle wdzięczne doświadczenie. 

Mam przed sobą jeszcze kilka wyzwań. Chodziłem całe życie na cmentarz, bo ojciec i pradziadek. Dziadek nauczył mnie takiej powązkowskiej drogi do naszych rodzinnych kwater, której ja uczę teraz mojego synka, a której punktami orientacyjnymi są kolejno: Anioł, Topielec i Domek Puciatów. Muszę odremontować grób Wiktora i wymurować grób Dziadka. JWG nie położył się koło swojego ojca tylko koło swojego syna i żony. W związku z tym zamiast murowanego grobu ma ziemną mogiłę. Muszę się tym zająć lecz zaoszczędzenie adekwatnej sumy kiedy ma się dziecko w Meksyku i lata się między kontynentami kilka razy do roku nie jest proste. Od kilku lat podejmowałem starania, żeby na budynku, w którym mieszkał JWG pojawiła się tablica jego pamięci. W tej chwili jestem już po obradach Komisji Kultury Dzielnicy Żoliborz i na której projekt tablicy został zaakceptowany. Będzie nowoczesna (to już nie czasy piaskowca) ale jednocześnie prosta a inskrypcja na niej umieszczona mówi nie tylko o norwidologu i varsavianiście, ale o duchu niesfornym, co wydaje mi się, zgodne z esencją tego niezwykłego bytu jakim był JWG. Chciałbym, żeby takim został zapamiętany.

Maurycy Gomulicki

PINK NOT DEAD!

check also:

JWG on my flickr

Zygzakiem