LE DEMI-PINK



Marcel Prévost w mundurze Politechniki w roku 1882

Dear PINK’s

Słoneczny żar się z nieba leje, makijaż się rozpuszcza, koronkowe majtki można wyżymać. Tym którym nie dane jest dziś pluskać się w rzeczce serwujemy pouczającą lekturę w sam raz do cienistego gabinetu. Mamy w menu kolejnego niesfornego francuza – na różowym blogu nie może zabraknąć nazwiska Prévost – tym razem nie chodzi jednak o słodkiego opata – ten deser zostawiam sobie na osobną okazję – proponuję poświęcić chwilę jego mniej znanemu, choć niezwykle popularnemu pod sam koniec XIX wieku, imiennikowi – autorowi bulwersującej paryską socjetę powieści Les Demi-vierges – Panu Marcelowi. Pozwalam sobie przytoczyć w całości jeden z jego nieco zwietrzałych lecz wciąż jadowitych kwiatuszków.

PINK NOT DEAD!

maurycy

Między nami panienkami

(Lucy i Mary znajdują się na operze, w małym saloniku w tyle loży. Obie w różowym tiulu, obie blondynki obie niespełna szesnastolatki.
Wystawiają Lohengrina.
Na przodzie loży siedzą mamy, w dyskretnych, nadzywczaj pojedyńczych tualetach i gawędzą z kilku starszymi jegomościami, których szanowny wygląd wyklucza z góry wszelkie podejrzenia flirtu.
Młode dziewczęta podchwytują od czasu do czasu jakąś nieszkodliwą uwagę o pogodzie, o influency, o tym lub owym wypadku śmierci itd.

Wolą przeto w swoim kąciku szeptać ze sobą i chichotać, przy czem tulą się i łąszą do siebie jak kotki).

LUCY

– Ach najdroższa. Twoja matka musi iść z tobą. Cóżbym ja poczęła na balu bez ciebie? I zaręczam ci, będziesz się bawić, jak nigdy w życiu. – Jest to prastary budynek z samymi zakamarkami, krętymi schodami i ciemnymi korytarzami. No a wiesz ty, te korytarze – takich w całym Paryżu już niema. Nie uwierzysz jakie zachwycające wyprawy i odkrycia robiłyśmy tam zeszłego roku. – A wreszcie i “On” tam będzie z pewnością. –

MARY

– A tak, jeżeli mu pozwolę. (Pauza) – Mówno, co wyście wyprawiały zeszłego roku w tych sławnych korytarzach?

LUCY

– No chodziło się tam i napowrót – parami naturalnie – i stawało się od czasu do czasu aby się przypatrzeć jakimś starym dywanom, gobelinom lub obrazom. A wtedy korzystali nasi kawalerowie z tej pomyślnej chwili, aby – – no, ty już rozumiesz.

MARY

– Straszna z ciebie kokietka, Lucy. Pozwalasz tym wszystkim młodym chłopcom na rzeczy, jakichbym ja nawet “Jemu” nie pozwoliła.

LUCY

– Mój Boże, robię jak drugie – nie lepiej i nie gorzej. Przesiedź na najbliższym balu kilka tańców, zamiast tańczyć wciąż jak opętana, według swojego zwyczaju; i przyglądnij się pojedynczym parom – ich twarzom i pozom – a odgadniesz zaraz, o co chodzi wszystkim, wierz mi, wszystkim. – Tak, iż często stawiam sobie pytanie: czy nasze matki są ślepe, czy też wogóle nie chcą widzieć?

MARY

– Dlaczego miałyby niechcieć widzieć?

LUCY

– No dlatego, aby nas jak najrychlej wydać za mąż.
(Pauza podczas, której obie rozważają tę ważną kwestyę).

MARY

– Ale powiedz, Lucy, – na co ty im właściwie pozwalasz?

LUCY (z uśmiechem).

– Komu?

MARY.

– No flirtom twoim, ma się rozumieć. Ty rozumiesz bardzo dobrze, co mam na myśli.

LUCY

– Zależy od tego jakim, ty głupiutka

MARY (niecierpliwie).

– Ach, jakaś ty czasem nieznośna! (Całują się). Chciałabym wiedzieć, co ty im właściwie pozwalasz, lub, aby wyraźniej powiedzieć – (Szuka odpowiednich słów i mówi potem cichutko, jakby wymazywała coś straszliwie nieprzyzwoitego)… tę r z e c z n a j g o r s z ą, na jaką kiedy pozwoliłaś ładnemu chłopcu?

LUCY

– Patrzcie, patrzcie jaka ciekawa! (Całują się znowu). A gdybym o to samo cię spytała?

MARY

– O to łatwo opowiedzieć. Przypominam sobie całkiem dokładnie, jak to było. Zeszłego roku w Villers, wieczorem. Poszliśmy po obiedzie na spacer: mama, wój Szymon, pani de Noisel i “On”.

LUCY

– Jaki “On”?

MARY (naiwnie).

– No, Henryk, naturalnie.

LUCY (ściska ją).

– Pyszna jesteś. Teraz musisz mi opowiedzieć, jakieście szkaradzieństwa mieli ze sobą.

MARY

– O nie, nie było między nami żadnych szkaradzieństw. – A więc: my szliśmy przodem, reszta towarzystwa dość daleko za nami… Znasz przecie drogę do Houlgate, co chwila zakręt; tak byliśmy właściwie całkiem sami. – Otóż, kiedyśmy znowu skręcili, nagle rzuciła się na nas krowa. Przelękłam się tak, że upadłam Henrykowi w ramiona – tak iż moja głowa znalaza się na jego piersiach. A potem przymknęłam oczy…

LUCY (dygocąc z niecierpliwości).

– I cóż…?

MARY

– No, Henryk, skorzystał tej sposobności aby mnie pocałować.

LUCY

– W usta?

MARY (pochyla głowę przytakująco).

– Czy uwierzysz, najdroższa, że przez całe trzy dni nie mogłam myśleć o niczem innem? Tylko wciąż, wciąż o tym pocałunku!

LUCY (w zamyśleniu).

–Tak, ze mną było pierwszy raz tak samo.

MARY

– Więc pozwalałaś się odtąd często całować?

LUCY

– Często? – nie. Ale, mój Boże, cóż wreszcie takiego jest na tem? Wiesz, ja pozwalam się całować ale zamykam przytem usta całkiem mocno i zaciskam wargi. – A ty?

MARY

– O ja… Pierwszy raz kiedy mi się to zdarzyło, nie myślałam w istocie całkiem o tem, aby zamknąć usta.

LUCY (zamyślona).

– Tak? – hm, hm.

(Pauza. Jeden ze starszych jegomościów opuszcza lożę. Przechodząc koło młodych dziewcząt, rzuca im kilka staroświeckich komplementów, ktore nie robią na nich żadnego wrażenia).

MARY

– Boże kochany, jacy to nudziaże ci starzy panowie! Tymczasem jest podobno wiele młodych ładnych kokietek, ktore lubią takich starców. Tak przynajmniej twierdzi Henryk. (Pauza). Ale tyś mi nie opowiedziała jeszcze tej n a j g o r s z e j r z e c z y, jakąś kiedy popełniłą z młodym chłopcem.

LUCY

– Ach idźże, cóż cię to interesuję?

MARY

– Powiedz mi, proszę cię.

LUCY

– No więc, ostatnim rzem na balu u Rodrigue’ów –

MARY

– Czy to ten dom z korytarzami?

LUCY

– Tak – było to właśnie w jednym z tych korytarzy. Staliśmy przed jakimś starym gobelinem –- mały d’Ambland i ja –

MARY

– Ten rudowłosy? – o, tego nie mogę znosić.

LUCY

– Mnie on się bardzo podoba. – Powiedział mi, że mam piękne ramiona. A potem udawał, że chce oglądać rękawki u mojego stanika; podniósł mi rękę trochę do góry i – (robi znaczący ruch).

MARY (chichocze jak zwaryowana).

– Mój Boże, jakie to komiczne! Musiało cię okropnie łaskotać?

LUCY

– Ach, gdzieżtam – odrobinę.

MARY (z błyszczącemi oczyma).

– Powiedz mi jeszcze jakie paskustwa z chłopcami.

LUCY

– Nie chcę; boję się, żebyś nie wypaplała innym.

MARY

– O, Lucy – wiesz przecie, że nigdy tego nie robię. Opowiedz-że mi – pauza zaraz się skończy.

LUCY

– Więc słuchaj – to było znowu z małym d’Ambland.

MARY

– To śmieszne – nigdybym nie posądziłą go o coś podbnego…

LUCY

– Gruboś się pomyliła. – Tym razem było to u nas – pewnego popołudnia. Przyniósł mi bilet do teatru na Miss Helyette. – Mamy nie było w domu; przyjęłam go w małym salonie. przez cały czas umizgał się do mnie i chciał mnie pocałować. Ale ja nie pozwalałam i śmialiśmy się oboje, że umrzeć. (waha się przez chwilę). W końcu kazałam mu iść precz. Kiedyśmy stali we drzwiach, klęknął przedemną – stałam tuż przy nim, myśląc,  że chce mi nogi wycałować, jak to nuż nieraz czynił.

MARY

– Uważaj, twoja matka podsłuchuje…

LUCY

– To źle – przysuń się bliżej do mnie. (Pochyla się ku Mary i szepta jej koniec opowiadania do ucha).

MARY (jak gromem rażona).

– Co?! – pod suknię?

LUCY

– Ależ naturalnie. A cóż ty myślisz? –– Lecz teraz chodź, mama nas woła.
(Wchodzą napowrót do loży. Orkiestra gra marsz weselny).

przełożył Bud Look
Kraków 1909
Nakładem księgarni Stefana Kavki
Drukarnia Aleksandra Rippera

Check also: DARK PINK