KING KONG PINK

Kokoro kara ding dong my King Kong!

Dear PINK’s

Napisałem ostatnio kilka tekstów – wszystkie nader osobiste a ten wyjątkowo – ponieważ aby go opublikować w prasie polskiej musiałbym wpierw dokonać absurdalnie brutalnej kastracji (a byłaby to rzeź niewiniątek) pozwalam sobie skorzystać z własnego forum. Na 8 marca wydaje się jak raz w sam raz 🙂 Vivat Dziewczyny!

Syndrom King Konga

Jako sześciolatek namiętnie rysowałem akty. Ołówkiem w zeszycie do słówek. Światło w pokoju całkiem wygaszone tylko radziecka lampka na telewizor w kształcie startującej rakiety paliła się na sekretarzyku. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jest to artefakt falliczny. W ogóle nie wiele wiedziałem. Rysowane przeze mnie księżniczki były niesłychanie pokraczne i miały haczykowate nosy. Stały pod prysznicem albo siedziały na sedesie – tak daleko sięgała moja dziecinna wyobraźnia. Potem wydzierałem kartki i składałem w tutki. Najpierw trzymałem je w pudełku po cygarach “Prince Albert” a później w książeczce “Strzelba Zajączka”.

Karty z gołymi dziewczynami pamiętam od zawsze. Biedna była komunistyczna erotyka ale w latach 70 nie mogło ich zabraknąć. 52 obrazki. Jockery. Lepiej niż w Playboyu. No i w ogóle jakoś tak bardziej intymnie. Pod kołdrą można oglądać. Z latarką. Prawdziwy Sekret. Wróciły do mnie zimą 86. Wyjątkowo była paskudna: Na Krakowskim lodowata breja. Pałac zimny nie zimowy – czekałem w ASP na korekty. Do mojego profesora wpadła jedna z jego studentek. Konkretna sucz. Ładna nie była. Miała szare drogie wełniane palto, długie proste tlenione włosy, wyraźną przerwę między zębami, lekko opuchniętą twarz. Ociekała seksem. Opowiadała o tym jak wracała samolotem z wielkiego świata: z Londynu czy innego Paryża a koleś, który leciał obok niej układał sobie pasjansa “duńskimi” kartami. Tematem było robienie lodów. Ja byłem raczej nieśmiały ale rzecz była o stylu. I tak ją sobie zapamiętałem. Zmaterializowały mi się wtedy i do tej pory mam przed oczami mankiety ze złotymi spinkami, sygnet, wypielęgnowane ręce leniwie a ostentacyjnie pieszczące lubieżne obrazki. Obudził się we mnie wtedy po raz pierwszy wirtualny alfons.

Przez lata kolekcjonowałem erotyczne talie. Miłe, grzeczne: burleska, girlaski. Striptizerki z lat 50. Ciała nie z tego świata. Stożkowate cycki od Felliniego. Lubiłem. Lubiłem lubić. W pewnym momencie przestałem się dziwić. Później kupiłem jeszcze w Meksyku ogromne Royal Flushes ale dałem koledze – tak lepiej – teraz on ma wypieki i błyszczą mu oczy – odkrywa vintage erotica a ja uzupełniałem już tylko panoptikum. Wbrew pozorom rzadko zdarzają się te takie karty “naprawdę dla dorosłych”. Z ruchańskiem znaczy się. Kiedyś jeden taki pakiet zaraz po kupieniu wyrzuciłem do śmietnika – śmierdział meliną. Na zdjęciach ciała blade, twarze obojętnie nieszczęśliwe – nie mogłem tego znieść. Później długo nic. W końcu przyjaciel podarował mi dwie talie “Private” – nówki sztuki, późne lata 90, Pyramid i Hardcore – coś tam. Wyciągnąłem je na przyjęciu i uczyłem mojego szwagra biologa grać w chuja. Miał myślę konkretną frajdę. On sam profesor ale na uniwersytecie tego nie uczą.

W styczniu na Olimpii wpadła mi kolejna talia. Kupiłem od żulicy. Nie dała mi obejrzeć ale jak zobaczyłem, że jest bez pudełka, przewiązana zieloną wysmotruchaną “jedwabną” wstążką z kokardą to mi z miejsca serce pękło. Jeden z kolesi na obrazkach ma klasyczne więzienne dziary. Ma też tatuaż na chuju. Skromny ale zawsze nie byle co. Dziewczyny obrośnięte jak wilkołaki. Dają z siebie wszystko. Nie ma się z czego śmiać. Jednak coś w tym jest, w tym brudzie: Innocent until proved filthy.

Fantomy rozkoszy. Kalejdoskop pełen rozebranych kobiet. Gadżety: gałki do dźwigni biegów – takie mini akwaria z dziwkami: rozpusta w Maluchu i w Trabancie. Zapach Zachodu. Lubieżna woń. Plastik pachnący seksem. Breloczki, spinki do mankietów. Klisze ORWO – purpurowe ciała. Moja dziecinna buzia rozpłaszczona na szybie sklepu z pamiątkami w Krynicy Morskiej. Nos przyklejony do witryny. Chciałem mieć te wszystkie breloczki. Zapalniczki. Etui na zapałki. Plastikowe telewizorki. Trójwymiarowe pocztówki. Pożądałem ich. Sex w miniaturze. Chciałem Go Mieć. Cały Ten Sex. Zżerał mnie głód erotyki. Mało tego było. Niemal pustynia. Kupiłem breloczek, schowałem pod materacem – mama znalazła, uśmiechnęła się, oddała, powiedziała tylko żebym dobrze pilnował.

Każdy tatuś inżynier miał “świerszczyka” albo chociaż jakiegoś “playboja”: na półce za książkami, gdzieś na dnie szafy, w tapczanie. Skrzętnie poukrywane. Ja nie miałem tatusia. Ani inżyniera, ani w ogóle. Więc przyszedłem do mamy. Z mamą sztama – mądra mama. Powiedziałem, że tak i tak: że koledzy w podstawówce o “Playboyu” opowiadają i że ja też chcę. Mama zadzwoniła do wujka. Wujek miał wąsy, używane audi i zegarek dla płetwonurka co to go zawsze do szklanki z wodą na moje życzenie wkładał jak tylko siostrę-mamę wpadał odwiedzić. Wujek zabrał mnie do lasu ze psem biegać-brykać a potem do siebie do domu. Do bloku. Betonowego. W fotelu posadził, światło rokokowe zapalił, dwa francuskie pisemka kolorowe do oglądania dał a sam poszedł kawę sobie robić. Rumieńce mam do tej pory. “Oui” i “Lui” – oba dostałem, oba przepadły ale tych ciał, tych powłóczystych spojrzeń nigdy nie zapomnę. Ona była zimną blondynką jak Marlena Dietrich. Miała sweter z czerwonej włóczki w duże oka. Z japońską parasolką pławiła się w zbożu. A ta druga patrzyła jak sarna, takim piwnym mokrym leśnym okiem. Sarna na koturnach – ta piękna, najpiękniejsza.

W telewizji Elżbieta Dmoch tańczyła w przeźroczystej bluzce. A w kiosku straszyła “Karuzela”. Boże jakie to było ohydne. Satyryczne pismo dla robotników, dolna półka. Ale sutki tam były na niektórych rysunkach zaznaczane pod bluzkami. Więc jednak kusiło. Podobnie miałem z “Bajkami dla dorosłych” publikowanymi przez Janusza Christę w “Relaxie”. Wtedy poznałem co to jest dualizm. Obrzydzenie-pożądanie – na szczęście dziś już nie mam z tym problemu. W “Szpilkach” też momenty były. Mini komiks taki: Lucjan Leuwen – igraszki ze Stendhalem – bikolor czarno-czerwony. Pod czerwonymi muślinowymi sukienkami (corte princesa tzn. wysoki stan) rysowały się czarne trójkąciki – to prawie El Lissitzky: Krasnym Klinom Biełych Bij. Ale najpierw to znaczki widziałem z Paragwaju. W klaserze mamy. Rubens, Renoir.

Jestem anachronizmem! Wszystkim tym co ocalało z rozerotyzowanej niewinności: Raymondem Peynetem, Mają Berezowską! Na Miłość Boską Montresorze! Na miłość Boską… Po ojcu książka została o Pop Art-cie. A tam Tom Wesselmann. Ona w wannie. Wyciera się. Bez twarzy ale znowu ten bermudzki trójkąt magnetyzuje, że aż strach. Ciarki, dreszcze rozkoszne człowieka przechodzą. “Razem”, “Film”, “Ekran” – każdy akt był dobry. Venus polska i niepolska, nowa fala włoska – czarno białe, kolorowe – byle sutek rozświetlił duszę. Rozjechane kolory. Nie ma sprawy.

Składzik makulatury był perfekcyjnym terenem łowieckim. Polowało się tam na samochody i gołe baby. Gruby miął, zbijał w kule i wciskał pod sweter. Ja nie gniotłem, dmuchałem-chuchałem chociaż może też się trochę bałem – nauczycieli bo mama i babcia to raczej po słomianym łebku głaskały i wcale się nie gniewały. Babcia nawet długopis z rozbierającą się dziewczyną mi podarowała. Babcia Halinka. Mam jej zdjęcia golutkiej pośród brzeziny. Z 1936 roku. Dziadek Alfred jej robił. Miała wtedy osiemnaście lat. To jest coś. Dziękuję Życie. Dziadkowie. Rodzice.

Te zdjęcia z makulatury to się potem wklejało do zeszytu. Klej roślinny był okrutny: zdjęcia przemiękały, tworzyły się zacieki. Sztywna, krusząca się skorupa. Nigdy nie doszedłem do perfekcji ale po latach na bazarze trzy notatniki akademickie kupiłem takie, że mi w oczach pociemniało z miejsca. I to nie dla tego, że dziewczyny czy seks ale ta pieczołowitość wykonania, ta skrzętność, tkliwość mnie rozwaliła – to jest po prostu fundamentalne. Jak ktoś chce zrozumieć facetów powinien obejrzeć te “pamiętniki”. To jest niekończące się marzenie. Fascynacja. I żeby nie wiem jak prymitywne formy przybierała to zachwyt jest jednak jej podstawą. I to mnie zachwyca. We dream about pussy. We fly dreaming about it.

Jak byłem z dziadkiem w Ustce w sklepie z pamiątkami zobaczyłem gumowego King Konga, który ściskał w łapie nieforemną plastikową blondynkę. Dwie plamki czerwonej farby w miejsce sutek. O Matko! jak ja go chciałem mieć! Dziadek kupił mi innego z wężem – jak się uprzeć też erotyczna symbolika ale jednak nie to samo. Teraz mam kolekcję cudownych japońskich laleczek hentai. Perwersja, finezja, wdzięk wszystko w jednym. Ale tamtej koślawej figurki z polietylenowymi zaciekami nie zapomnę. Cierpię na syndrom King Konga.

Moim największym marzeniem w roku 1980 było to żeby tak na “Perskim” wszyscy zniknęli i żebym został tylko ja sam. A tam płyty Kissów i pisma z gołymi dziewczynami wszystkie dla mnie. Brać-wybierać. Gołe Baby. Gołe Panie. Dziewczyny bez majtek. Uwielbiam to.

PINK NOT DEAD!

maurycy



spinki do mankietów, circa 1974 via allegro

check also:

LOVELY PINK