LE VOL MAGIQUE



Lucifer, Liege, Belgia; Guillaume Geefs; photo: Luc Viatour

Dear PINK’s

Wiosna długa bo chłodna, ostatnio przez chwilę okrutnie słotna ale że dziś słońce promieniste wyzłaca Warszawę a zapach kwiecia nocami wciąż upajający korzystam z okazji by zaserwować na różowym forum najbardziej może oszałamiający hymn na cześć odradzającego się świata jak powstał w literaturze zachodniej. Jest to fragment z Costerowskiego Dyla Sowizdrzała – cudowny ten “vol magique” zafundował mi JWG już za młodu. Wracałem do niego w najdziwniejszych konfiguracjach czasu i przestrzeni a zawsze z satysfakcją i wzruszeniem. Kilkakrotnie miałem okazję czytać go na głos: po raz pierwszy dobrych dwadzieścia lat temu w sylwestrowy wieczór, dla grupy młodych łobuzów zebranej w beskidzkiej chacie – butne te chłopaki słuchały z rozdziawionymi paszczami 🙂 Później przy okazji wykładu “Szczękoczułki i nogogłaszczki” który miałem przyjemność wygłosić w ramach cyklu “Moja historia sztuki” organizowanego w Laboratorium CSW przez Pawła Polita. Mam nadzieję, że podniesie on temperaturę krwi również u czytelników różowych stronic 🙂 Chwała Lucyferowi, Chwała Królowi Wiośnie!

PINK NOT DEAD!

maurycy

(…)

Ujrzeli tam, nieco zatrwożeni, nagiego olbrzyma, olbrzyma Zimę o kudłach płowych, siedzącego na lodowcach, pod murem z lodu. Wokół niego rycząca trzoda fok i niedźwiedzi taplała się w kałużach. Głosem chrypliwym przyzywał to grad, to śnieg, to zimną ulewę, to mgły rudawe a cuchnące, to wiatry, spomiędzy których dmie najgwałtowniej zajadły Boreasz. A wszystkie one srożyły się na wyprzódki w tym miejscu ponurym.

Uśmiechając się do tych plag olbrzym wylegiwał się na kwiatach, co zwiędły od jego ręki, na liściach, które wysuszył swoim tchnieniem. Potem nachyliwszy się jął rozgrzebywać ziemię pazurami, gryźć zębiskami, ryć otwór, aby dobrać się do jej serca, pożreć je i tym sposobem obrócić lasy cieniste w węgiel, zboże w słomę, a żyzną glebę w piach. Ale że serce ziemi jest z ognia, nie poważył się go dotknąć i cofnął się, przestraszony.

Tronował niczym król, popijał tran z czary, a wokół niego był dwór złożony z niedźwiedzi i fok i walały się szkielety tych wszystkich, których pozabijał na morzu, na ziemi i w ubogich lepiankach. Słuchał z lubością, jak ryczą niedźwiedzie, beczą foki, szczękają szkielety ludzkie i zwierzęce, trącane łapami kruków i sępów szukających ostatniego kawałka mięsa, wsłuchiwał się w łoskot lodowców, które wpadają na siebie, pędzone mętnawą falą.

A głos olbrzyma był niby ryk huraganu, wycie burzy zimowej i świst wichru hulającego w kominie.

– Zimno mi i boję się – ozwał się Sowizdrzał.

– Bezsilny jest wobec duchów – odrzekła Nele.

Nagle między fokami powstało nadzwyczajne jakieś poruszenie – co prędzej chlupnęły w wodę; niedźwiedzie tuląc uszy ze strachu zaryczały żałośnie, a kruki kracząc lękliwie i niespokojnie znikły w chmurach.

I oto Nele i Sowizdrzał usłyszeli głuche walenie taranem w lodowy mur, o który wspierał się olbrzym Zima. I mur pękał i chwiał się w posadach.

Lecz olbrzym Zima nic nie słyszał – wył, ujadał radośnie, napełniał czarę tranem, wychylał ją i szukał serca ziemi, aby je zmrozić, ale dotknąć go nie śmiał.

Tymczasem taran walił coraz donośniej, ściana rozpadała się już, a bryły lodu, łupiąc się w kawałki, padały niby grad wokół olbrzyma.

A niedźwiedzie ryczały bez przerwy żałośnie, a foki podnosiły lament pluskając się w mętnawych wodach.

Mur zwalił się, niebo się wypogodziło; człowiek jakiś zstąpił zeń, piękny i nagi, wspierający się dłonią na złotej siekierze. A człowiekiem tym był Lucyfer, król Wiosna.

Zoczywszy go olbrzym cisnął daleko czarę pełną tranu i jął błagać Lucyfera, by darował mu życie.

I pod ciepłym tchnieniem króla Wiosny olbrzym Zima zesłabł całkiem. Król wziął wtedy diamentowe łańcuchy, spętał go i przykuł do bieguna.

I stanąwszy zakrzyknął, ale tkliwie, miłośnie. I z nieba zstąpiła kobieta jasnowłosa, piękna i naga. A zbliżywszy się do króla, rzekła:

– Zwyciężyłeś mnie, człowieku silny.

On zaś na to:

– Kiedy będziesz głodna, jedz; kiedy będziesz spragniona, pij; jeśli ogarnie cię trwoga, przytul się do mnie, bom twój samiec.

– Ciebie tylko jestem głodna i spragniona.

Król siedmiokroć zakrzyknął groźnie. Huknęły gromy, zajaśniały błyskawice, a za nim rozpostarła się opona cała ze słońc i gwiazd. I oboje usiedli – każde na swoim tronie.

A wtedy król i niewiasta zakrzyknęli, lecz ani drgnęły im twarze szlachetne i nie uczynili żadnego gestu, który nie licowałby z ich majestatem i siłą.

Na ten zew ziemia, opoka i lodowce zafalowały rytmicznie. A Nele i Sowizdrzał usłyszeli kołatanie, jakby olbrzymie ptaki rozbijały dziobami skorupę gigantycznych jaj.

I wśród potężnych drgań gruntu, co wznosił się i opadał niby morskie fale, wyłaniały się kształty jajowate.

Nagle wyrosły zewsząd drzewa splatając uschłe konary – a pnie zataczały się niby pijacy. Rozsunęły się zostawiając pustą przestrzeń i z gruntu rozfalowanego wyszli geniusze ziemi; z głębi borów ukazały się duchy lasu; z morza pobliskiego wyszli geniusze wód.

Sowizdrzał i Nele ujrzeli koboldów garbatych, kosmatych, szerokołapych, szpetnych i strojących miny: byli to strażnicy skarbów – książęta klejnotów; ludzi leśnych żyjących jak drzewa – mają oni zamiast ust i żołądka brody z korzeni, które zapuszczają w łono ziemi i wysysają pokarmy;  cesarzy drogocennych kruszców – są to stwory nieme, pozbawione zarówno serca, jak i wnętrzności, a poruszają się niby świecące automaty. Były tam też karły z krwi i kości – karły o jaszczurczym ogonie, a głowie ropuszej, opatrzonej latarenką; potworek taki wskakuje nocą na grzbiet pijanego czy lękliwego wędrowca, potem złazi i wymachując latarenką wciąga go w mokradła albo w jakąś dziurę – biedak sądzi bowiem, iż owa latarenka to stoczek płonący u niego w domu.

Były dziewczęta-kwiaty: kwiaty siły kobiecej i kobiecego zdrowia, nagie, lecz nie rumieniące się wcale, dumne ze swojej urody, okryte jedynie płaszczem włosów.

Oczy ich błyszczały wilgotno niby wnętrze muszli w wodzie; ciało miały jędrne, białe i ozłocone światłem; z warg szkarłatnych i rozchylonych ulatywała woń cudniejsza niźli woń jaśminu.

One to błąkają się wieczorami po parkach i ogrodach, w leśnym gąszczu albo po ścieżkach cienistych, chutliwe i polujące na męską duszę, aby nią zawładnąć. Jeśli nawinie im się chłopak spacerujący z dziewczyną, rade by ją zabić, ale że nie mają takiej siły, budzą w dziewuszce żądzę miłosną, aby poniechawszy resztek oporu oddała się kochankowi, bo na dziewczęta-kwiaty przypada połowa uścisków.

Sowizdrzał i Nele widzieli też, jak z nieba wysokiego sfruwały duchy opiekuńcze gwiazd, wiatru i deszczu, i skrzydlaci młodzieńcy, którzy zapładniają ziemię.

Potem ze wszystkich stron nieba nadleciały ptaki dusz, jaskółki najmilsze. Kiedy się pojawiły, światło mocniej rozgorzało. Dziewczęta-kwiaty, książęta klejnotów, cesarze kruszców drogocennych, ludzie leśni, duchy wody, ognia i ziemi, wszyscy zawołali chórem:

– Światłość! Nasienie! Chwała królowi Wiośnie!

Chociaż ów krzyk był potężniejszy niźli huk fal szalejącego morza, gromu i rozpętanej wichury, zabrzmiał nicy muzyka uroczysta w uszach Nele i Sowizdrzała, co nieruchomi i milczący przycupnęli za chropawym pniem dębu.

Ale przestraszyli się jeszcze bardziej, kiedy duchy, tysiącami, dosiadły olbrzymich pająków, ropuch o słoniowych trąbach, krokodyli, co gromadą stojąc na ogonie trzymały w pyskach grona duchów; węży – na falującym grzbiecie każdego siedziało okrakiem ponad trzydziestu karłów i karlic – kiedy pojawiło się sto tysięcy owadów niż Goliat większych, uzbrojonych w miecze, dzidy, kosy zębate, widły siedmiozębne i wszelakie inne przeokropne żądła zadające śmierć. Walczyły wśród potwornego zgiełku, silniejszy pożerał słabszego, a tucząc się nim dawał świadectwo, że Śmierć powstaje z Życia, Życie – ze Śmierci.

Nad ciżbą tych owadów, mrowiącą się, zwartą i różnorodną, unosił się głos podobny głuchemu gromowi, któremu towarzyszy stukanie i zgrzyt stu warsztatów tkackich, foluszniczych i ślusarskich pracujących jednocześnie.

Nagle zjawiły się duchy nasienia: krótkie, przysadziste, o lędźwiach pękatych niby wielka beka heidelberska, udach grubaśnych niczym baryłki wina, mięśniach tak potężnych i osobliwie ukształtowanych, iż myślałbyś, że te ciała zlepiono z jaj, małych i wielkich, łączących się ze sobą i obciągniętych skórą czerwonawą, tłustą i lśniącą tak samo jak rzadki zarost i ryże czupryny tych stworów; a niosły one ogromne puchary napełnione przedziwnym likworem.

Zoczywszy ich z dala, duchy zatrzepotały z radości; drzewa i rośliny zakołysały się, a ziemia pękła, żeby pić.

I duchy nasienia nalały wina: wszystko w oka mgnieniu puściło pąki, zazieleniło się, rozkwitło; trawa zaroiła się od szeleszczących owadów, w niebo wzbiły się chmary ptactwa i motyli; a duchy wciąż nalewały wina i wszystko stworzenie piło pełnymi ustami; dziewczęta-kwiaty rozchylały wargi albo wskakiwały ryżym podczaszym na grzbiet – całowały ich wtedy, aby nachłeptać się jeszcze; inne stwory składały ręce na znak błagania; inne znów rozdziawiały gębę z błogim wyrazem i przyjmowały tę rosę; ale wszystko to – łapczywe albo spragnione, latające, stojące, biegające czy nieruchome – szukało wina i ożywało mocniej za każdą zdobytą kroplą. Nie było tu starców: każdy, piękny czy brzydki, tryskał jurną siłą i rześką młodością.

Śmieli się, wrzeszczeli, śpiewali, goniąc się po drzewach jak wiewiórki, a w powietrzu niby ptaki – i każdy samiec upędzał się za swoją samicą, i czynił pod Bożym niebem święte dzieło przyrody.

Duchy nasienia podały królowi i królowej pełen puchar wina. A król i królowa wypili i sparzyli się.

Potem król, trzymając królową oplecioną wokół niego, skropił resztą nektaru drzewa, kwiaty i duchy i zawołał:

– Chwała Życiu! Chwała wolnym Przestworzom! Chwała Sile!

(…)
*

Karol de Coster
Legenda jako też bohaterskie wesołe i sławne przygody Dyla Sowizdrzała i Januszka Poczciwca w krajach flamandzkich i gdzie indziej
PIW, Warszawa 1955
rozdział LXXXV
tłumaczył Julian Rogoziński

link do wersji angielskiej

* wielkie podziękowania dla Miss Shuriken za smukłe paluszki szybko śmigające po klawiaturze 🙂